Gniew Tytanów
Bogowie, Herosi i cała reszta
Oryginalne Starcie Tytanów z roku 1981 cieszy się czymś na kształt kultu, a to z racji na rewolucyjne, jak na owe czasy, efekty wizualne Raya Harryhausena, przez lata (i do dziś) uważanego za giganta tej dziedziny, nagrodzonego honorowym Oscarem w roku 1992. Remake sprzed dwóch lat, z główną rolą w wykonaniu płynącego na fali Avatara Sama Worthingtona miana kultowego zapewne się nie doczeka, a pociągnął za sobą raczej burzę drwin a to z anachronicznej fryzury Perseusza, a to znów z nieudolnej konwersji na 3D, którą i specjaliści, i widzowie jednoznacznie uznali za skok na kasę. Szczególnie z tym ostatnim trudno się nie zgodzić, niemniej trzeba oddać honor skuteczności producentów i marketingowców, bo światowy wynik box office na poziomie bliskim 500 milionów dolarów musi budzić respekt niezależnie od naszego stosunku do wartości artystycznej czy rozrywkowej filmu.
Taki wynik finansowy nie mógł się skończyć inaczej niż decyzją o nakręceniu sequela, który właśnie trafił na nasze ekrany. Wiele rzeczy się zmieniło i prawdopodobnie najmniejszą z nich jest fryzura głównego bohatera, która stosownie do czasów została odpowiednio wydłużona. Zmieniono reżysera – Louisa Letteriera, twórcę dwóch Transporterów i Niesamowitego Hulka na Jonathana Liebesmana, który „zrobił’ sobie nazwisko na Battle Los Angeles. Zmodyfikowano charakter kilku postaci, paru innych się pozbyto i, co ważne, w odpowiedzi na hałas, który towarzyszył oryginałowi, na poważnie zajęto się efektami 3D, które teraz wyglądają o klasę lepiej niż poprzednio (szczególnie oglądane w formacie kina IMAX).
Trudno powiedzieć, żeby główny bohater w ciągu dziesięciu lat czasu filmowego, jaki minął od rozprawienia się z Krakenem szczególnie wyewoluował. Wciąż pozostał raczej niechętnym bohaterem historii, który jako żywo do obrony świata przed zagładą z rąk Kronosa się nie rwie, tym bardziej, że od kiedy został ojcem ma ważniejsze sprawy na głowie. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt – Gniew… z pewnością nie jest filmem obyczajowym drążącym relację między ojcem i synem, ale sposób, w jaki została ona tu przedstawiona trudno nazwać inaczej niż pretekstową. Tym bardziej, że co najmniej w kilku momentach akcji ma być ona uzasadnieniem działania Perseusza. Trudno uwierzyć w motywację, kiedy nie wierzy się w to, co ich łączy. Ciekawym posunięciem wydaje się zmiana roli Andromedy, która z pasywnego obiektu, który należy uwolnić z rąk złego w Starciu…, staje się pełnoprawną królową-wojowniczką w najnowszej odsłonie Tytanów. Miała w tym pomóc zmiana aktorki odtwarzającej tę rolę z Alexy Davalos na Rosamund Pike. Pomysł dobry, wykonanie trochę gorsze. Rosamund Pike niestety nie otrzymuje tego, co tak dobrze wyglądało w pierwotnych zapowiedziach – jej postać jest, najogólniej rzecz ujmując, niezbyt dobrze napisana (choć angielskie słowo uderwritten lepiej oddawałoby istotę sprawy) i dostaje za mało czasu ekranowego, przez co zapamiętuje się ją z niewyraźnych migawek, bardziej niż ze jakichś szczególnych dokonań na polu dialogu czy choćby scen walki.
Łatwo byłoby atakować Gniew Tytanów za totalną ignorancję w dziedzinie greckich mitów i globalny miks wszystkiego ze wszystkim; od oczywistych Tytanów (co ciekawe, w Starciu… w ogóle się nie pojawiają), przez jeszcze bardziej oczywisty mit o Perseuszu, Chimerę, Minotaura, etc., ale muszę przyznać, że po latach skutecznego impregnowania przez różnego rodzaju hollywoodzkie konwencje jestem na to uodporniony. Historia ma być ciekawa, a jeżeli nie zgadza się z faktami czy literackim fundamentem, tym gorzej dla tych ostatnich. Ale skoro już przy „mitycznej” podstawie jesteśmy, to warto wspomnieć, co się w Gniewie… udało. A jest to zdecydowane, w stosunku do części pierwszej, zwiększenie roli bogów w całej historii. Pierwotnie uwaga skupiała się na Perseuszu, a bogowie występowali gdzieś w tle; tutaj postaci zagrane przez Liama Neesona (Zeus) i Ralpha Fiennesa (Hades), trochę mniej Edgara Ramireza (Ares) i Danny’ego Hustona (Posejdon) stają się nie tylko sprawcami całego zamieszania, ale pełnoprawnymi uczestnikami gry, którzy w końcu muszą się opowiedzieć po jednej ze stron konfliktu i wykorzystać swoje moce.
Bardzo dobrym pomysłem okazało się również wzbogacenie opowieści o wątki zdecydowanie komediowe. Spiżowy Perseusz ze Starcia… tutaj musi się na przykład mierzyć z faktem, że od dziesięciu lat nie siedział na Pegazie i nie bardzo pamięta, jak się to robi, co jest pretekstem do kilku zabawnych scen. Scenarzyści dodali również czysto komediowe postaci Agenora, syna Posejdona, zagranego przez Toby’ego Kebbella oraz, co może się okazać nieco kontrowersyjne, Hefajstosa, boga – kowala, króla ognia, który w wykonaniu Billa Nighy jest nie tylko boskim wygnańcem, ale lekko „szurniętym” outsiderem o buntowniczej mentalności dziecka – kwiatu. Elementy te łagodzą nieco poważną konwencję i nadają lekkości, której zabrakło Starciu.
Gniew Tytanów nie jest pozbawiony wad i na miano arcydzieła nie zasługuje, jednak poprawiwszy wiele błędów swojego poprzednika, okazuje się solidnym kinem rozrywkowym, któremu poświęcając sobotnie lub niedzielne popołudnie nie będziemy mieli czkawki z powodu źle wydanych pieniędzy lub straty czasu.
6/10