GAIA. Ekologiczny koszmar

W obliczu trwającego już kryzysu oraz zbliżającej się coraz bardziej katastrofy klimatycznej tematyka szeroko pojętej ekologii w horrorze ma przed sobą coraz lepsze perspektywy. Straszy nas wszak to, co zdążyło się już wtopić w codzienność (wiemy to co najmniej od czasu Ptaków), a prawdopodobieństwo zaistnienia koszmarnego scenariusza wbrew pozorom również odgrywa rolę potęgującą efekt ekranowych zabiegów straszenia. O ile sama tematyka ekologiczna opatrzona gatunkowym suspensem jest już dość ciekawa, zyskuje ona jeszcze dodatkowej atrakcyjności w momencie, gdy proponowana jest spoza ścisłego centrum świata filmowego – np. z Afryki, jak w przypadku najnowszego ekohorroru Jaco Bouwera Gaia.
Południowoafrykański reżyser nie owija w bawełnę i niemal na samym starcie zdradza kluczowe tropy filmu – Gaię otwiera sugestywny przelot kamery nad gęstym buszem opatrzony budującą napięcie muzyką, a zawiązanie akcji polegające na wypuszczeniu bezbronnych bohaterów w ten pierwotnie niebezpieczny teren następuje już po około pięciu minutach. Główna bohaterka, strażniczka parku narodowego Gabi, zbacza ze względnie bezpiecznej trasy rzecznej w poszukiwaniu strąconego przez tajemniczą postać drona. Tam kobieta spotyka dwójkę mężczyzn, żyjących w leśnej pustelni jak dwójka ocalałych z ekologicznej katastrofy, której jeszcze nie było. Brzmi jak zawiązanie akcji niezbyt wyszukanego slashera – i przez początkowe sekwencje tak właśnie zapowiada się Gaia. Po jednej stronie mamy uosabianą przez wykształconą kobietę kulturę, po drugiej mroczną i niezbadaną naturę, która ją osacza.
W tej klasycznej scenerii Bouwer skręca jednak wyraźnie w kierunku podszytej bardziej mistycyzmem niż czystą grozą refleksji, tworząc w Gai całkiem z początku intrygującą hybrydę gatunkową o wcale niemałych ambicjach. Jak to jednak często bywa przy projektach odważnie poczynających sobie na pograniczu różnych konwencji i tematów przez duże „T”, Bouwerowi brakuje narzędzi do zrobienia tego, co chciałby zrobić. Budując suspens na ogólnej zagadkowości całej sytuacji, reżyser razem ze scenarzystą Tertiusem Kappem przegapia moment, kiedy wypadałoby jednak przejść od enigmatycznej ekspozycji do konkretu, na którym bądź co bądź stać zwykło kino grozy, nawet w wydaniu post czy elevated. Zamiast zmierzać ku kulminacjom i konkluzjom, twórcy gmatwają więc fabułę do momentu, w którym co bardziej fantastyczne kawałki ocierają się o śmieszność, a kolejne zdarzenia pracują nie tyle na napięcie, co na ogólny chaos. Historia w Gai jest mętna i jakoś od połowy nie bardzo angażuje, a gatunkowe kontury (czy to horroru, czy postapo, czy charakterologicznego dramatu) nie spełniają swojej funkcji.
W tej niedopracowanej ramie Bouwer i Kapp umieścili skądinąd ciekawe rozważanie na temat antropocenu jako wyzwania ontologicznego/religijnego. Spotkanie Gabi z dwójką pustelników rodzi naturalne napięcie pomiędzy etosem cywilizacji rozumu a mistycznego doświadczenia, którego prorokiem i adeptem zdają się mieszkający w lesie mężczyźni. Otrzymujemy tu okraszoną sugestywnymi wątkami paranormalnymi parafrazę klasycznego motywu wojny człowieka z przyrodą – tytułową Gaią – a równocześnie nieco upiorną rewizję religijności jako relacji człowieka z pozaludzkim Absolutem uobecnionym siłami natury. Jeśli dodamy do tego pobrzmiewające w dynamice relacji Gabi i starszego oraz młodszego mężczyzny wątki biblijne, to wyjdzie z tego surowiec na solidną opowieść tkaną wokół tematu ekologii i duchowości. Surowiec ten nie zostaje jednak obrobiony – wysuwający się na pierwszy plan wątek mistyczny prowadzi do miałkich konkluzji, raczej wymuszonych fabularnie niż wypracowanych w scenariuszu, a napędzający pierwszy akt suspens nadprzyrodzonych bytów zamieszkujących busz pokracznie zbyty. Ani to mądre, ani straszne.
W Gai odczytać można wyraźne inspiracje podejmowanej ostatnio coraz częściej po drugiej stronie Atlantyku gry filmowych gatunków z rdzennymi mitologiami i mistycyzmami, takich jak W objęciach węża (w wersji hard), Niewidzialne miasto (w wersji soft) i Zielona granica (w wersji pośredniej). Tutaj jednak dostajemy opowieść na wejściu spłyconą przez zupełne odcięcie od jakichkolwiek rdzennych kontekstów kulturowych i narzucenie niezbywalnie białej perspektywy (co w kontekście RPA jest co najmniej niefortunne), sprowadzającej całą refleksję na temat tytułowej Gai do odgrzewania popularnych kawałków z filozofii Oświecenia. Bouwerowi brakuje też zdecydowanie talentu czy wręcz zwykłej rzemieślniczej fachowości, by przekuć kulejący scenariusz w ciekawą historię. Niezbyt dobrze wypada też praca reżysera z aktorami – niedoświadczona Monique Rockman jest nijaka i zbyt mocno idzie w kierunku opierania swojej ekranowej prezencji na erotycznych podtekstach, a świetny w Żniwach Etienne’a Kallosa Alex van Dyk gra daleko poza granicami przerysowania postaci „dzikiego dziecka”, proroka i wybrańca zarazem. Tylko mogący się pochwalić bogatszym aktorskim CV Carel Nel wypada przekonująco w roli półszalonego mistyka-survivalowca, ratując chociaż kilka scen w tym filmie.
Jeśli czekaliście na naprawdę porywający ekohorror, to jeszcze trochę poczekacie – to nie Gaia. Film Bouwera zasila całkiem już liczną niszę B-klasowych prób powiązywania konwencji grozy i fantastyki z ważnymi społecznie tematami. W południowoafrykańskim filmie gatunek niepotrzebnie ciąży opowieści, a ta nie zdaje się być stworzona z konceptem. Szczęśliwie nakręcone jest to naprawdę dobrze – największą gwiazdą filmu okazuje się operatorka Jorrie van der Walt, której zawdzięczamy to, że jest to film estetycznie spójny i udanie ogrywający całkiem efektowne roślinne efekty. To zawsze jakiś plus.