Właśnie po raz czwarty w historii mieliśmy okazję zobaczyć na wielkim ekranie film o Fantastycznej Czwórce. Z trzecim zestawem aktorów w roli tytułowej grupy. I po raz pierwszy w ramach Kinowego Uniwersum Marvela. Niestety, znów nie jest to produkcja bez wad, chociaż wciąż najlepszy film ekranizujący ten komiks Stana Lee i Jacka Kirby’ego.
Co ciekawe, chociaż Pierwsze kroki należą, jak wspomniałem, do MCU, to akcja filmu nie dzieje się w tym samym świecie, co np. przygody Avengers, ale w innej odnodze multiwersum Marvela. Na retro-futurystycznej Ziemi, gdzie największymi bohaterami jest właśnie tytułowa grupa byłych astronautów zyskujących nadludzkie moce.
I właśnie te pierwsze kilkanaście minut najnowszej produkcji Marvela, w której poznajemy alternatywną Amerykę lat 60. oraz przedstawioną w formie telewizyjnego skrótu wydarzeń genezę tytułowej grupy są najmocniejszymi elementami filmu.
To tutaj reżyser Matt Shakman z jednej strony może pokazać unikalny styl filmu (chociaż miejscami wizualnie bliski serialowym Lokiemu i – stworzonemu przez niego samego – WandaVision), a z drugiej mocno zatopić się w czysto komiksowym sosie – dużo tutaj bezpośrednich nawiązań do komiksowych przygód grupy, ale też po prostu klimatu srebrnej ery komiksu suprerbohaterskiego.
Niestety głównym problemem filmu jest jego scenariusz. Wydarzenia dzieją się bardzo szybko. Kolejne wątki równie szybko pojawiają się, co znajdują swoje rozwiązania. Fabule brakuje płynności, a całość sprawia wrażenie bardzo rwanej, etapowej. Wszystkiemu temu brakuje emocji, poczucia stawki (a jest nią los całej planety!).
Może dlatego, że scenarzyści stawiają na bardzo kliszowe motywy mające w założeniu zmusić do odczuwania emocji. Może dlatego, że film jest bardzo przegadany, brakuje mu ciekawych scen akcji z prawdziwego zdarzenia. Może dlatego, że postaci protagonistów są bardzo jednowymiarowe, a przeciwnicy pojawiają się na ekranie na dosłownie chwilę (lata czekania na filmowego Galactusa nie były tego warte), a chemia między poszczególnymi bohaterami wynika tylko z charyzmy aktorów, chociaż żaden członek obsady nie wyszedł tu poza bezpieczny autopilot (wciąż miałem wrażenie, że nie oglądam Reeda Richardsa, ale Pedro Pascala z czwórką na torsie).
Najciekawiej wypada tutaj chyba wątek rodzicielstwa Reeda i Sue (Vanessa Kirby), największym lenistwem scenarzyści wykazali się, pisząc postać Bena Grimma (Ebon Moss-Bachrach), o którego postaci mogę powiedzieć tyle, że lubi gotować.
Po dwóch godzinach seansu reżyserowi bez wątpienia udaje się wprowadzić nowe postaci do filmowego świata Marvela (chociaż ciężar ich połączenia z resztą uniwersum będzie już po stronie twórców Avengers: Doomsday) i przedstawić widzowi stylową alternatywną rzeczywistość, ale niestety nie stworzyć film, do którego chciałoby się wracać, który powiedziałby coś nowego w kinie superbohaterkim, który odświeżyłby formułę rozpoczętą 17 lat temu (!) przez Iron Mana Jona Favreau.
I oczywiście na tle pociesznie infantylnych filmów o tej grupie z Jessicą Albą i spółką, czy koszmarnie pretensjonalnej interpretacji Josha Tranka wypada po prostu dobrze, bo jako niezła, dobrze obsadzona, sprawnie zrealizowana przygodówka, ale apetyt miałem zdecydowanie na więcej.
Otwarcie szóstej fazy Kinowego Uniwersum Marvela to bardziej kapiszon, niż petarda. Oby jej zamknięcie (dwa filmy o Avengers z udziałem też właśnie Fantastycznej Czwórki) było bardziej satysfakcjonujące. Scena w trakcie napisów końcowych Pierwszych kroków rozpala wyobraźnię i zachęca do oczekiwania na widowisko braci Russo…