EMBERS. Ciekawe science fiction, któremu bliżej do „Odysei kosmicznej” i „Stalkera” niż do blockbusterów

Tekst z archiwum Film.org.pl (9.07.2016)
Niezależny warszawski dom produkcyjny Papaya Films swoją popularność zdobył przede wszystkim dzięki wyjątkowym teledyskom i reklamom, które ugruntowały pozycję firmy jako oferującej wysokiej jakości, oryginalny kontent video. Ponadto od trzech lat organizuje konkurs Papaya Young Directors, w którym młodzi reżyserzy dostają możliwość nakręcenia filmów promocyjnych dla znanych marek. Nie każdy jednak wie, że Papaya od kilku lat działa także przy fabułach – w zeszłym roku wyprodukowała kilkuminutowy, zabawny The Life of Death w reżyserii Marcina Dubińca, a niedługo później pełnometrażowe polsko-amerykańskie science fiction Embers (reż. Claire Carré), którego międzynarodowa premiera odbyła się 18 września na Oldenburg Film Festival, a polska ponad pół roku później, 29 kwietnia 2016, na Netia Off Camera w Krakowie.
Wyobraźcie sobie, że leżycie na łóżku obok ukochanej osoby. Zaraz zgasicie światło, ale najpierw odpiszecie na ostatnie maile, doczytacie rozdział książki i dokończycie zaczęty film. Kiedy będzie ciemno, ułożycie się wygodnie i zaśniecie wtuleni, tak jak zazwyczaj, starając się zapomnieć o obowiązkach, jakie przyniesie kolejny dzień. W końcu zaśniecie, a kiedy się obudzicie, wszystko, co znaliście dotychczas, przestanie istnieć. Nie, nie tak, że wszystko zniknie. Odbędzie się to bez żadnych syren, bez wybuchów i bez strzałów. Kiedy otworzycie oczy, zdacie sobie po prostu sprawę, że nie wiecie, kim jesteście, ani kim jest człowiek leżący obok was, że nie macie pojęcia, do kogo są te wszystkie wiadomości w laptopie, oraz o czym jest ta książka leżąca na pobliskim stoliku, chociaż wczoraj ją przeczytaliście. Jesteście w obcym pokoju z cudzymi rzeczami. Osoba obok zakrywa się rąbkiem pościeli. A, czyli i ona czuje się obco. Nie znacie się, choć spędziliście ze sobą wiele lat, podskórnie czujecie, że coś tu jest nie tak, ale nie wiecie co.
Zainfekował was wirus, a nikt nie pamięta, skąd się wziął, nikt nie wie, jak stworzyć antidotum.
Jeśli poznaliście kiedyś kogoś cierpiącego na chorobę Alzheimera albo kogoś z innego rodzaju zaburzeniami pamięci, możecie sobie wyobrazić, jak traumatyczne musi to być przeżycie. Wiedza zdobywana przez wszystkie lata stopniowo ulatuje, rysy twarzy i głosy rodziny stają się nierozpoznawalne, imiona przyjaciół tracą dawny wydźwięk, znane melodie, obrazy oraz zapachy z dzieciństwa blakną i osiadają gdzieś w głębi podświadomości. Człowiek bezpowrotnie traci część własnego ja, swojej osobowości, staje się nieszczęsną istotą starającą się za wszelką cenę odzyskać tę skradzioną wartość, podtrzymać gasnący płomień, który żarzy się na ostatkach opału.
Embers opowiada właśnie historię takich ludzi, w świecie dziesięć lat po globalnej epidemii neurologicznej, w wyniku której wszyscy zainfekowani cierpią na amnezję wsteczną i progresywną. Nikt nie nazywa ich osobami niepełnosprawnymi, ale pewnie dlatego, że są większością. Oni z kolei przeważnie nie zdają sobie sprawy z własnej ułomności i żyją „tu i teraz”, chwytając każdy nadchodzący dzień, każdą chwilę, przeżywając to samo od nowa, przez cały czas.
W tym niedługim filmie (86 minut) całkiem sprawnie przeplata się pięć wątków różnych bohaterów. W pierwszym Mężczyzna (Jason Ritter) i Kobieta (Iva Gocheva) żyją podobnie jak w opisanym powyżej eksperymencie myślowym – budzą się na materacu obok siebie, w pomieszczeniu zrujnowanego budynku. Nie znają się, nie wiedzą, jak mają na imię, jedynie identyczne wstążki na nadgarstkach sugerują im, że coś ich ze sobą łączy. W drugim niemy chłopiec (Silvan Friedman) przemierza opustoszały świat, poszukując kogoś, kto się nim zaopiekuje. Chaos (grany przez Karla Glusmana znanego z Love Gaspara Noé) z kolei błąka się po dawnym miasteczku, niszcząc z kaprysu wszystko, co stanie na jego drodze, nie wahając się zabić dla puszki z jedzeniem. Następne dwa wątki należą do podstarzałego profesora (Tucker Smallwood) spędzającego całe dnie nad książkami, o których zaraz zapomina, oraz do Mirandy (Greta Fernández) i jej ojca (Roberto Cots). Ostatnia para to jedyne osoby w filmie, które jeszcze nie straciły pamięci, żyjąc w sterylnym, podziemnym schronie. Jak mówiła reżyserka, Claire Carré, przy promocji filmu: „Moje wspomnienia są dla mnie cenne. Kocham to, jak są tworzone i odtwarzane, w sposób całkowicie unikatowy dla każdego z naszych umysłów, jak odcisk palca. Poskładane razem wspomnienia pozwalają nam opowiedzieć o tym, kim jesteśmy – nam samym oraz innym. Lecz jeśli to, kim jestem, jest zbudowane na tym, kim byłam, kim byłabym bez wspomnień? Bez historii o sobie? Czy istnieje rdzeń tożsamości głębszy niż suma naszych doświadczeń? Stworzyłam Embers, żeby poszukać odpowiedzi na te pytania”.
W świecie przedstawionym przez Carré ludzie są jak płaczące dzieci, którym wystarczy podsunąć grzechoczącą zabawkę, żeby natychmiast zapomniały o nieszczęściach. W jednej scenie niemy chłopiec jest świadkiem śmierci bliskiej osoby, ale wystarczy trochę czasu, żeby całkiem wymazał te zdarzenie z pamięci. Podobnie w pewnym momencie Chaos spotyka dziewczynę i rzuca się na nią, by ją zgwałcić, ale zatrzymuje się w chwili, kiedy za zakrętem zauważa białego konia stąpającego wśród ruin. Bohater, zafascynowany nowym obiektem, puszcza w niepamięć niedawną żądzę. Podobnie zresztą dziewczyna, która pewnie po paru chwilach będzie żyła czymś zupełnie innym. Jest więc w tym wszystkim szczypta optymizmu – ileż to razy cierpieliśmy po niepowodzeniach i marzyliśmy o tym, by wymazać lub cofnąć pewne wydarzenia, szczególnie nieszczęścia w miłości i pracy? Z drugiej strony, czy gdyby usunąć nasze wspomnienia, bylibyśmy jeszcze tymi samymi ludźmi? Czy to nie one nas kształtują, uczą i czynią lepszymi, bardziej wytrwałymi?
Twórcy filmu Embers niemal metaforycznie cały czas stawiają przed widzami pytania: „Czy można być człowiekiem dobrym albo złym z natury?”. Jeśli psychopacie zabralibyśmy traumy z dzieciństwa, które go naprowadziły na zły tor, czy byłby on lepszą osobą? A wręcz pytają wprost: „Co byś zrobił w przyszłości, w której nikt nic nie pamięta, w której nie ma kar, poczucia winy i żadnych konsekwencji społecznych?”. Psychologia i film, którego powstanie poprzedził gruntowny research naukowy, odpowiadają jednoznacznie – można nam zabrać pamięć o nas samych i wszystkim dookoła, ale zawsze zostanie w nas choćby cień z przeszłości, ten niewygasły płomień (embers), który jest motorem naszych działań.
Jedna z postaci występujących w filmie (Matthew Goulish) cierpi na szczególny rodzaj amnezji, w przeciwieństwie bowiem do innych ludzi, którzy zapominają o wszystkim po pójściu spać lub po stresujących przeżyciach – on pamięta przez zaledwie kilkadziesiąt sekund i zaraz się restartuje. W scenie na początku filmu poznaje niemego chłopca (albo zna go od dawna, tylko o tym nie wie?) i wręcza mu swój ręczny zegarek. Po chwili zaczyna iść, powtarzając cały czas te same słowa, i kiedy zaraz znów widzi chłopca, zdziwiony, że ten nosi za duży zegarek, zabiera mu go i zakłada na swoją rękę. Ta postać została zapewne zainspirowana muzykologiem Clive’em Wearingiem, który w wyniku zapalenia opon mózgowych stracił zdolność tworzenia długotrwałych wspomnień i jego pamięć wytrzymuje jedynie przez minutę. Jedyne, co pamięta, to miłość do swojej żony Deborah. Są zatem rzeczy, których nie da się zapomnieć, jeśli mają dobrze utarte neuronalne szlaki, jak choćby oklepany (ale jak prawdziwy) przykład jazdy na rowerze.
W ciągu niecałego roku od międzynarodowej premiery Embers zgarnęło kilkanaście nagród na festiwalach oraz wiele pozytywnych recenzji na całym świecie (i ich liczba stale rośnie).
Eric Kohn z IndieWire nazwał film „najlepszym odkryciem science fiction [2015] roku”, zestawiając go z takimi zeszłorocznymi produkcjami jak Ex Machina czy Marsjanin. Frank Scheck z Hollywood Reporter określił dzieło jako „stylowy debiut”, a Don Simpson z Smells Like Teen Spirit jako „jeden z najbardziej niezapomnianych niezależnych filmów science fiction ostatniej dekady”.
Scenariusz napisała Claire Carré razem ze swoim partnerem Charlesem Spano. Za obraz odpowiadał Todd Antonio Somodevilla, który razem z reżyserką postanowił podzielić wizualny język filmu na dwa światy: zewnętrzny (bez pamięci) i podziemny (niezainfekowany). W pierwszym możemy zauważyć, że kamera podąża za bohaterami zawsze z ręki, jest nieprzewidywalna i subiektywna, obraz nieostry, przestrzeń brudna, a światło pochodzi z naturalnych źródeł; w drugim jest odwrotnie – kamera jest stabilna, punkt widzenia często symetryczny, miejsca czyste i minimalistyczne.
W ekipie było również kilkadziesiąt osób z Polski (przy kręceniu scen w naszym kraju). Zdjęcia odbywały się w Gary w stanie Indiana, na północy stanu Nowy Jork oraz w łódzkiej elektrociepłowni i Międzyrzeckim Rejonie Umocnionym, podziemnych fortyfikacjach z czasów II wojny światowej składających się łącznie z około trzydziestu kilometrów tuneli. Scenografią zajęli się Chelsea Oliver i Wojciech Żogała, który pracował przy takich filmach jak Edi, Z odzysku, Bogowie czy ostatnio True Crimes. Producentem wykonawczym był natomiast Kacper Sawicki, założyciel Papaya Films.
Kiedy przy okazji pisania cyklu o polskim kinie science fiction spytałem go, jak doszło do tej polsko-amerykańskiej kooperacji, odpowiedział: „Jak większość rzeczy, które wydarzyły się w moim życiu i firmy, myśmy zrobili ten film trochę przez przypadek. Mianowicie od pewnego czasu Papaya funkcjonuje reklamowo w Londynie i filmowo w Nowym Jorku, ale Nowy Jork był uśpiony, bo szukaliśmy pomysłów. Spędzam tam dużo czasu, około dwóch miesięcy w roku, i mam już tam, można powiedzieć, zalążki przyjaźni z niezależnymi filmowcami. I któregoś razu, kiedy byłem na kolacji z przyjaciółmi, operator Todd Antonio, z którym pracowałem wcześniej w reklamie, opowiedział mi scenariusz, a właściwie, o czym będzie film Embers, który miał realizować. I w momencie, kiedy usłyszałem to jedno zdanie: »Jest to film o ludziach, którzy żyją w świecie po epidemii powodującej podwójną amnezję«, powiedziałem: »Dawaj mi tego reżysera«. Następnego dnia spotkałem się z reżyserem i scenarzystą, moimi przyszłymi koproducentami i zaczęliśmy rozmawiać. To, co było dla mnie nieatrakcyjne na początku, to było hasło, że jest to science fiction. Bo science fiction kojarzyło mi się z tymi komercyjnymi filmami, do których podchodzi się trochę jak do produktu, za którym idą duże studia i zabawki dookoła. Pamiętam, że siedzieliśmy na Manhattanie w kawiarni i powiedziałem do naszej reżyserki, Claire Carré, coś takiego: Dla mnie science fiction to nie są roboty, dla mnie science fiction to pytanie »Co, jeśli?« odnoszące się do najbliższej lub dalszej przyszłości. Ona odpowiedziała, że dokładnie o tym jest ten film”.
Embers zatem duchowo znacznie bliżej jest do Odysei kosmicznej Kubricka i Stalkera Tarkowskiego niż do kolejnych blockbusterów z Hollywood.
Jest dziełem niszowym, wręcz ocierającym się o art-house i slow cinema, ale nie będącym takim na siłę. Jest to science fiction pełną gębą, choć (a może właśnie »dlatego, że«) nie znajdziemy w nim laserów i gwiezdnych bitew, a raczej pytania dotyczące ludzkiej natury. Warto wspomnieć, że część pieniędzy twórcy zebrali na Kickstarterze, a całościowy budżet filmu wyniósł niecałe dwieście tysięcy dolarów, co, przy obecnym kursie walut, daje nam niecały milion złotych – to suma kilkukrotnie niższa od średnich kosztów wyprodukowania współczesnego polskiego filmu. Pamiętajmy jednak, że za tyle samo kręcił swoje najlepsze dzieła Piotr Szulkin, mistrz polskiej science fiction. Twórcy Embers niczego nie udają i, co tu dużo gadać, wcale nie muszą. W ich filmie praktycznie nie uświadczymy komputerowych efektów specjalnych i widoków generowanych na green screenach. Claire Carré postanowiła potraktować małe możliwości finansowe jako zaletę i stworzyć świat po epidemii, używając do tego naturalnych, opuszczonych lokacji. Pokazuje nam alternatywną rzeczywistość i pozwala obserwować (a może raczej podglądać?) jej mieszkańców, tak jakbyśmy obcowali nie z filmem fikcyjnym, a z dokumentalnym zapisem z przyszłości, która mogłaby nastąpić, gdyby ludzkość zrobiła o jeden nieodpowiedzialny krok za dużo.
Jest ten film też niejako przestrogą, momentami ocierającą się o duchową przypowieść. Bohaterowie z jednej strony są z krwi i kości, z drugiej reprezentują pewne archetypy jak miłość, rodzina, moralność, nauczanie i wolność – na kształt jungowskich instynktów pierwotnych, które są właściwe naszej ludzkiej naturze, tkwią w genotypie, obojętnie, czy o nich pamiętamy, czy nie. Mogłoby się przy tym wydawać – jak można utożsamiać się z charakterami, które cały czas są takie same, bo przez brak możliwości zapamiętywania utknęły w pewnym punkcie i nie mogą się rozwijać? Mogą, co prawda, nauczyć się pływać lub w kimś się zakochać, bo, jak przyznają twórcy filmu, wirus uszkadza jedynie obszar zwany elementem hipokampa, a więc nie wpływa na pamięć proceduralną (odpowiadającą za umiejętności fizyczne) i emocjonalną. Ale bohaterowie po przebudzeniu i tak nie mają pojęcia, skąd coś potrafią robić albo, dlaczego darzą kogoś szczególnym uczuciem.
Nie ma w tym filmie też żadnej rozbudowanej fabuły, przemyślanej intrygi, z tej prostej przyczyny, że żadna z postaci nie miałaby do niej głowy.
Częste porównania w zagranicznej prasie Embers do Memento są tym samym kompletnie nietrafione, a jedyną rzeczą, która je łączy, jest sama tematyka amnezji. Dzieło Christophera Nolana jest dynamicznym kryminałem o facecie chorującym na zaniki pamięci krótkotrwałej, polującym na morderców swojej żony. Żeby zapamiętać każdy ważny aspekt śledztwa, bohater skrzętnie robi notatki i zdjęcia. W filmie Claire Carré postaci są na to zbyt niemrawe (i zbyt śmiertelne). No, może poza profesorem, który próbuje znaleźć antidotum i codziennie studiuje księgi, licząc na to, że uda mu się znaleźć coś przełomowego. Jest to jednak walka beznadziejna i przygnębiająca – wystarczy, że przyjdzie nowy dzień, żeby starzec zapomniał o wszystkim i patrzył na książkę ze zdziwieniem, widząc na tyle okładki swoje zdjęcie.
Embers nie różni się pod wieloma względami od innych filmów drogi i tych w klimatach postapokaliptycznych. Ludzie w nim przypominają zagubione ćmy szukające w mroku błysków światła. Są wrzuceni w nieprzyjazny świat, budzą się niemal z rękami w nocniku, nie znając odpowiedzi na najprostsze pytania. Celem staje się zatem, w przerwach od szukania schronienia i posiłku, znalezienie sensu istnienia i możliwość kontaktu z drugim człowiekiem. Zgodzę się tutaj z Erikiem Kohnem z IndieWire, który stwierdził, że: „Tak jak Ex Machina wcześniej badała tajemnice sztucznej inteligencji, tak Embers wywraca wszystko do góry nogami”.
Póki co, na próżno szukać filmu Embers w sieciach kin albo w sklepach na Blu Ray i DVD.
Będzie go można oglądać w dniach 5-11 sierpnia w kinie ArcLight w Los Angeles, a od 2 sierpnia w sieci m.in. na iTunes w sekcji Independent. Jak nieoficjalnie przyznaje Papaya Films, jest jednak szansa, że pojawi się w szerszej dystrybucji także w Polsce, o czym przekonamy się na pewno w ciągu najbliższych miesięcy. Trzymajmy kciuki, bo wiele świetnych niezależnych projektów zostaje zapomnianych po festiwalowym sezonie. Embers natomiast zasługuje na uwagę, nie tylko dlatego, że jest to obsypane nagrodami science fiction z polskim akcentem. I parafrazując Erika Kohna, dodam od siebie na zakończenie, że tak jak Equilibrium pokazało nam w kinie, czym jest ludzkość bez emocji, Matrix, czym jest zniewolenie w wirtualnej rzeczywistości, a Gattaca, jak wygląda Ziemia zamieszkana przez ludzi idealnych genetycznie, tak Embers uczy nas, o tym, kim bylibyśmy bez wspomnień, jak by to było, gdybyśmy żyli w świecie przyszłości bez przeszłości.
korekta: Kornelia Farynowska