ELEKTRONICZNA ZJAWA. Science fiction tak złe, że aż dobre
Fabułę tego filmu można streścić za pomocą parafrazy z niesławnej relacji o wykolejeniu pociągu: „Morderca był zły, a komputery, mikrofale i suszarki też były złe”.
Mieszkańcy miasta Cleveland są terroryzowani przez seryjnego mordercę znanego jako „Adress Book Killer”, ponieważ lokalizuje on swe ofiary za pomocą skradzionych książeczek adresowych. Za zbrodniami stoi Karl Hochman, niepozorny pracownik sklepu komputerowego i genialny haker, który pewnej burzowej nocy ulega poważnemu wypadkowi samochodowemu. Podczas szpitalnego badania rezonansem magnetycznym następuje przepięcie i ciało Karla umiera, ale jego świadomość przenosi się do komputera. Morderca kontynuuje swoją zbrodniczą działalność, wykorzystując do zabijania rozmaite urządzenia podłączone do sieci komputerowej i elektrycznej. Na jego liście ofiar znajdują się teraz znajomi Terry Munroe, samotnej matki wychowującej nastoletniego syna Josha: jej szef Frank, przyjaciel Elliot i opiekunka Carol. Policja traktuje ich zgony jako wypadki, ale Josh i Terry podejrzewają Karla, a z pomocą przychodzi im okryty niesławą haker Bram Walker.
Podobno pomysł na Elektroniczną zjawę zrodził się w głowach scenarzystów Williama Osborne’a i Williama Davisa jeszcze w 1987 roku, po lekturze artykułu o programie komputerowym Skeleton Key, który pozwalał użytkownikom na inwigilację sieci komputerowych i pobieranie danych bez wiedzy ich właścicieli. Studio filmowe 20th Century Fox wstrzymało pracę nad filmem z powodu podobieństwa do Shockera (1989) Wesa Cravena, lecz wznowiło ją po kasowym sukcesie Kosiarza umysłów (1992) Bretta Leonarda. I rzeczywiście, Elektroniczna zjawa przypomina mieszankę tych dwóch filmów z niewielką domieszką Tronu (1982) Stevena Lisbergera, Czerwonego smoka (1986) Michaela Manna i serii horrorów o Freddym Kruegerze. Nic dziwnego: pierwszym filmem reżyserki Rachel Talalay był Freddy nie żyje: Koniec koszmaru (1991), szósta część cyklu – i w ocenie fanów jedna z najsłabszych. Elektroniczna zjawa jest jednak filmem jeszcze gorszym niż Freddy.
Fikcja filmowa i literacka (nie tylko z gatunku horroru i fantastyki naukowej) wymaga od widza zawieszenia niewiary. Twórca przedstawia w swoim dziele jakąś rzeczywistość, a widz zgadza się ją zaakceptować – pod warunkiem że twórca prowadzi fabułę zgodnie z zasadami funkcjonowania tej rzeczywistości. Punkt wyjścia filmu Talalay – transfer ludzkiej świadomości do komputerowej sieci – jest dziś prawdopodobnie mniej niedorzeczny niż trzydzieści lat temu (chociaż nadal równie nieosiągalny). Problem pojawia się, gdy wirtualny morderca zaczyna wykorzystywać do zabijania dowolne urządzenia: kuchenki mikrofalowe, zmywarki do naczyń, elektryczne pokrywy basenowe i wszelkie inne maszyny, które nie tylko nie są podłączone do sieci komputerowej, ale najwyraźniej posiadają też funkcje nieprzewidziane przez producenta, jak np. suszarka do rąk miotająca ogień. W tej rzeczywistości nie ma różnicy pomiędzy sieciami internetową, energetyczną i gazową.
Może więc rzeczywistość Elektronicznej zjawy to rzeczywistość alternatywna, w której wirtualnego mordercę można zatrzymać, zalepiając taśmą klejącą gniazdka elektryczne wyświetlające migający czerwony napis „Wstęp wzbroniony”? W której pytania typu „Czy kiedykolwiek wkurzyła pani jakiegoś hakera?” nie wywołują uśmiechu politowania? W której wzorowany na Kevinie Mitnicku, lecz obdarzony fizjonomią podstarzałego robotnika budowlanego komputerowy geniusz z pełną powagą mówi, że „Nie da się nikogo zabić za pomocą komputera”, człowiek w czasie dachowania autem chichocze jak maniak, a policjanci strzelają na oślep w kierunku domu mieszkalnego, bo na pobliskiej linii wysokiego napięcia doszło do zwarcia, choć jego trzask w najmniejszym stopniu nie przypomina huku broni palnej? Dużo pytań, mało odpowiedzi. Jedno nie ulega wątpliwości: natłok absurdu wywołuje spore wrażenie i czyni z Elektronicznej zjawy film tak zły, że aż dobry.