search
REKLAMA
Recenzje

DUCHY GOI. Natalie Portman w trudnej podwójnej roli

Jakiej prawdy chcecie?

Tekst gościnny

13 lipca 2023

REKLAMA

Jest specjalny rodzaj filmów. Tak. Niektórzy nazywają je, już w pierwszym impulsie, arcydziełami, by potem pić “latkę” w wysokich szklankach i rozpływać się w miękkich fotelach, podczas dyskusji nad wielkim nazwiskiem i wielkim filmem. Inni zaś czekają, aż film dojrzeje. Jak owoc, który po kilku tygodniach, miesiącach, a nawet latach zrywa się z przyjemnością, ale też w oczekiwaniu na ich słodki, ponadczasowy miąższ. Sama nie wiem? Chyba poczekam. Ufam Formanowi, że warto. Póki co – impresje po jednym dniu.

Ines Bilbatua jako przepiękna, anielska muza Francisco Goi i grająca ją diabelnie zdolna Natalie Portman jako nowa muza Milosa Formana. Nie było roli trudniejszej w tym filmie: bo nie dość, że podwójna (Natalie to jednocześnie Ines i jej córka Alicia) to jeszcze podporządkowana skrajnym przemianom bohaterki. 15 lat więzienia w lochach Świętego Oficjum degraduje urodę i zdrowie psychiczne Ines do koszmarnego poziomu. Z podziemnych korytarzy siedziby Inkwizycji wychodzi potwornie wyniszczona chorobą i głodem, chwiejąca się na nogach, szalona istota (dla kontrastu: 15 lat wcześniej “młoda, piękna czarownica, pachnąca jaśminem”). Jedna z wielu ofiar absurdalnych zarzutów Trybunału Św. Inkwizycji, ale też indywidualna ofiara żądz Ojca Lorenzo (Javier Bardem), któremu rodzi w więziennych lochach córeczkę. Najlepsza z ról Portman i pierwszy z Duchów Goi, który pozostawia na swoim portrecie całą niewinność i piękno.

Francisco Goya był u schyłku XVIII wieku nadwornym malarzem króla Hiszpanii. Choć bardzo zdolny, to jednak nie ma w sobie nic z szalonej, wybujałej postaci geniusza a’ la Amadeusz. Z fizjonomii bardzo podobny do malarza, Stellan Skarsgard gra jakiegoś zbyt “normalnego”, dość uładzonego artystę, żyjącego z portretowania co bogatszych mieszkańców Madrytu. Ale gra też zarazem kogoś nieprzeciętnego, kto potrafi wydobyć na płótnie całą prawdę o portretowanym modelu, indywidualną aurę, istotę, esencję człowieka. Bo to właściwie film o prawdzie. Tej pojmowanej w wielkim, niedorzecznym cudzysłowie, czczonej i wyciąganej z heretyków podczas “przesłuchań” Świętego Oficjum, oraz tej, którą można nazwać już po formanowsku – Duchem! Tę grę scenariusza pomiędzy dwoma wizjami prawdy najlepiej oddaje świetna kreacja wspomnianego już wyżej Javiera Bardema, najpierw w roli zakonnika, Ojca Lorenzo, a później – głównego przywódcy rewolucji w Hiszpanii. Od pierwszych scen filmu rejestrujesz mimikę twarzy wytrawnego aktora. Patrzysz w skupieniu na postać średniowiecznego mnicha: im bardziej śmieszny, tym bardziej przerażający. “Zgroza! Zgroza!” – zawołałby Kurtz z Jądra ciemności. To drugi Duch Goi, który pozostawia na portrecie swój “mrok”.

Muzyka filmu zaczęła się dla mnie już przy napisach początkowych (mocne werble gwałtownie ożywiły zmęczonych widzów), ale równie szybko, jak się pojawiła – umilkła. Tak jak i umilkła później dla głuchego Francisca Goi. “Wielkie nazwiska” kina często prowadzą swoje opowieści dzięki gęstym nurtom muzyki. Milos Forman rezygnuje z tego niemal całkowicie. Z gąszczu obrazów wybija się jedynie symboliczne brzmienie inkwizycyjnych dzwonów, końcowa piosenka nucona przez gromadkę dzieci i może jeszcze…dźwięczny głos młodziutkiej Ines. Film z sekwencji na sekwencję staje się coraz bardziej malarski, podporządkowany gęstniejącym na ekranie grafikom Goi. Fabuła jest momentami banalizowana, a jej ilości niezbyt zgrabnie redukowane, ale za to opowiadana wyobraźnią genialnego malarza. Obrazy starają się zastąpić funkcję muzyki. Z dużym, niespodziewanym sukcesem. W chwilach, gdy akcja nabiera tempa (do Hiszpanii wkraczają wojska Napoleona) zamiast dynamicznych dźwięków pojawia się natłok przyspieszających sekwencji brutalnych rycin i obrazów Francisco, tych opisujących rewolucję na madryckich ulicach. Koszmar duszy osiemnastowiecznego malarza, pięknie dublujący zdjęcia i ścieżkę dźwiękową.

Jakiej prawdy chcecie? To rozpaczliwe pytanie Ines, które poddaje w wątpliwość sens istnienia brutalnej, zbudowanej na absurdach dogmatów instancji Świętego Oficjum. To także główne motto filmu, a nawet – tak mi się wydaje – podstawowe pytanie reżysera skierowane do widzów. Ale dzieło Formana nie udzieli im jednoznacznych odpowiedzi. Namnoży jedynie pytań i tropów, rodzących się już na ruchomych schodach Multikin i w wąskich przejściach kin studyjnych. Jak przebić się do sensu sceny końcowej? Może jest uniwersalną, choć bardzo gorzką refleksją o miażdżących człowieka trybach historii, braku miłości (i co z tego wynika?), instynkcie przetrwania, kruchej kondycji piękna? A może po prostu podsumowuje i scala obrazy Duchów Goi? Czy każdy geniusz ma swoją Ines (a może była naprawdę obecna w życiu malarza, pierwowzór filmowej)? Czym jest obsesja? Zło? Dobro? Sens cierpienia? Jest jakiś? A może żyjemy w najlepszych z możliwych czasów?

Tekst z archiwum film.org.pl

REKLAMA