Dary Anioła: Miasto kości
Zaczęło się mniej więcej tak: Cassandra Clare (która naprawdę nazywa się Judith Rumelt), wielka fanka Harry’ego Pottera, mniej więcej dziesięć lat temu napisała i opublikowała w Internecie opowieść o swoich ulubionych potterowskich bohaterach – Hermionie Granger i Draconie Malfoyu, w której postacie z serii J.K. Rowling współpracowały ze sobą i flirtowały. „The Draco Trilogy” stało się wśród miłośników Pottera dużym hitem, dzięki czemu Clare znalazła agenta i podpisała z wydawcą umowę na trzy książki. A że z oczywistych względów nie mogła opublikować oryginalnego „The Draco Trilogy”, postanowiła trochę w swojej historii pozmieniać i stworzyć zupełnie nową franczyzę. Tak powstało „Miasto kości” – sześcioczęściowa, zarabiająca grube miliony seria, która nie jest niczym innym, jak przeróbką słynnej sagi o młodym czarodzieju.
Można to zresztą bardzo łatwo zweryfikować, oglądając film, który wszedł właśnie do naszych kin. Główną bohaterką jest niejaka Clary Fray (łącząca cechy Hermiony i Harry’ego) – nastolatka prowadząca zupełnie normalne życie wśród Przyziemnych (tutejszy odpowiednik potterowskich Mugoli). Pewnego dnia Clary poznaje Łowcę Demonów, Jace’a Waylanda (Malfoy), i dowiaduje się, że nie jest zwykłą dziewczyną, a jej matka to potężna Łowczyni. W tym samym momencie rzeczona matka zostaje porwana przez niejakiego Valentine’a (tutejszy Lord Voldemort), a resztę można już sobie łatwo dopowiedzieć – bohaterowie udają się do tajemniczego Instytutu (Hogwart-wannabe), żeby zdobyć Kielich, na który poluje też Valentine. Stawką jest oczywiście uratowanie świata przed zakusami Tego Złego.
Podobieństwa do „Harry’ego Pottera” są tak ogromne, że nie trzeba znać dokładnie świata wykreowanego przez J.K. Rowling, żeby co chwilę je dostrzegać. Nie chodzi już nawet o budowę fabuły czy charaktery bohaterów, ale nawet o poszczególne drobiazgi – Instytut wygląda dokładnie jak Hogwart (tylko że biedniej), Wayland ma fryzurę podobną do Malfoya, a eksperymenty i cele Valentine’a przywołują na myśl Voldemorta. Wszystko w „Darach Anioła” odnosi się w jakiś sposób do serii o chłopcu, który przeżył. No, prawie wszystko – brakuje tu odpowiedniego tempa, emocji, klimatu, dobrze napisanych dialogów, oryginalności, pobudzających wyobraźnię pomysłów fabularnych i wizualnych, bohaterów, którym chciałoby się kibicować, intrygujących zwrotów w przedstawionej historii i większości innych rzeczy, które przesądziły o sukcesie sagi Rowling. „Dary Anioła” są dla „Harry’ego Pottera” mniej więcej tym, czym Tesco Cola jest dla Coca-Coli – marną podróbką, która bardzo stara się dogonić produkt, z którego zrzyna, ale zamiast tego przewraca się, wpada do rowu i rozbija sobie głowę o kamień.
Pierwsza połowa filmu to niekończąca się ekspozycja, podczas której Jace tłumaczy Clary, jak działa każdy magiczny element świata przedstawionego. Dialogi są tutaj bardziej łopatologiczne niż w filmach Nolana, a potem okazuje się, że… wszystko to i tak nie miało większego celu, bo druga połowa to jedna wielka rozpierducha; z Łowcami Demonów, Demonami, wilkołakami, wampirami i krukami, które latają nad głowami pozostałych głównie dla ładnego efektu. Całość jest (a przynajmniej tak mi się wydaje, bo książki nie czytałem) po prostu bardzo szybkim, pozbawionym emocji streszczeniem powieści – o ile pewne decyzje bohaterów mogły mieć sens w papierowym oryginale, bo poświęcono im odpowiednio dużo miejsca, o tyle w filmie wydają się wzięte dosłownie znikąd. To zresztą nic nowego – bardzo często dzieje się tak w momencie, kiedy twórcy ekranizacji starają się przełożyć 500 stron powieści na 120 minut filmu i nie mają na to żadnego konkretnego pomysłu.
Zasiadający na fotelu reżyserskim Harald Zwart – autor takich arcydzieł, jak „Agent Cody Banks”, „Różowa Pantera 2” czy nowy „Karate Kid” – nie udaje nawet, że chce nad tym bajzlem zapanować. „Dary Anioła” od początku do końca pozostają filmem płaskim, nudnym i bezstylowym, zrealizowanym bez zapału i bez ikry. W zasadzie wszyscy uczestniczący przy tym projekcie musieli się potwornie lenić – scenarzystka napisała opasłe streszczenie książki, autorzy zdjęć i montażu lecieli chyba na autopilocie, o aktorach można powiedzieć tylko tyle, że są, a kompozytor uznał, że fajnie będzie poprzetykać rzewne piosenki pojawiającą się nagle… techniawą. Jedynie twórcy efektów specjalnych trochę się postarali, bo CGI wygląda zaskakująco dobrze jak na 60 milionów budżetu. Ale coś przecież trzeba dzieciakom pokazać w zwiastunie, prawda?
W przedstawionej tu historii jest z kolei jeden wątek, który wybija się niejako ponad panującą w filmie szarugę. I jest nim – spore zaskoczenie! – wątek miłosny. [SPOILER] Otóż mniej więcej w połowie filmu okazuje się, że Clary i Jace są rodzeństwem, dzięki czemu – co dało odrobinę ulgi moim biednym oczom – przestają się do siebie migdalić. Niby nic, a w takim gniocie choć trochę cieszy. [KONIEC SPOILERA]
„Dary Anioła: Miasto kości” to w efekcie film dla tych nastolatek, które są zbyt młode, by załapać się na potteromanię, i jednocześnie za mało inteligentne, by zainteresować się „Igrzyskami śmierci”. Innymi słowy – dla nastolatek osieroconych po zakończonej w zeszłym roku sadze „Zmierzch”. I myślę, że to wystarcza jako podsumowanie.