OŻENIŁEM SIĘ Z CZAROWNICĄ
Veronica Lake zawsze miała dla mnie twarz Kim Basinger z „Tajemnic Los Angeles”, oczywiście dopóki nie zobaczyłem, jak wyglądała naprawdę. Posągowa blondynka z długimi, falującymi włosami, które często zasłaniały prawą stronę jej twarzy – typowa piękność Hollywoodu lat 40-tych, jednocześnie na tyle charakterystyczna, aby mogła sobie wyrobić własną markę. Jednak kariera Lake nie trwała długo; nim skończyła się II Wojna Światowa również jej status gwiazdy zaczął przygasać, co było spowodowane trudnym charakterem, jak i problemami psychicznymi (według matki cierpiała na schizofrenię) oraz alkoholowymi. Te skazały ją na szybki ekranowy niebyt i przyszłe życie w ubóstwie. Zmarła w wieku 51 lat, zniszczona i zapomniana.
Być może nie powinienem tego tekstu zaczynać w tak ponury sposób, tym bardziej, że opisywany przeze mnie „Ożeniłem się z czarownicą” jest prześmieszną komedią fantastyczną, w której Lake emanuje takim humorem i seksapilem, jakiego niemożliwe nie poczuć nawet dziś. Na szczęście cudowny wynalazek jakim jest kino ożywia zmarłych, przywraca ich kolejnym pokoleniom w pełnej chwale i walczy z prawdziwym życiem. Dzięki niemu Veronica Lake żyje i ma się dobrze jako seksowna wiedźma, tak często jak tylko tego chcemy.
Dzieło René Claira z 1942 roku opowiada historię Wallace’a Wooleya, kandydata na gubernatora, nieświadomego klątwy, jaką czarownica Jennifer rzuciła na jego ród w XVII wieku – żaden męski potomek Wooleyów nie zazna szczęścia w małżeństwie. Była to zemsta za spalenie na stosie i zaklęcie ją i jej ojca (również parającego się czarną magią) w dębie. Nic jednak nie trwa wiecznie, i gdy piorun trafia w drzewo, ich dusze uwalniają się. Wkrótce oboje trafiają na Wallace’a w przeddzień wyborów, jak również jego ślubu z niezbyt sympatyczną Estelle, córką sponsora jego kampanii. Jennifer postanawia zabawić się kosztem biednego Wooleya, lecz szybko sama wpada w zastawione przez siebie sidła.
Film Claira, kolejnego europejskiego reżysera, którego wybuch II Wojny Światowej skłonił do wyjazdu do Stanów Zjednoczonych, jest perfekcyjną mieszkanką komedii, fantastyki i romansu, gdzie każdy z tych gatunków napędza inny, nie dominując nad pozostałymi. Fantastyczny jest sam punkt wyjścia, lecz już w pierwszej scenie dostajemy żarty, których nie powstydziłby się Mel Brooks, bądź twórcy serii „Do dzieła”. Palenie na stosie jako masowa rozrywka, gdzie można kupić rożki z prażoną kukurydzą w przerwie między kolejnymi egzekucjami? Czemu nie! Wzmianka o owcach tańczących menueta oraz podpalanie domów jako sposób na odzyskanie powłoki cielesnej również sugerują szalone poczucie humoru, któremu bliżej do parodii i zgrywy niż popularnej wówczas screwball comedy, jaką przecież „Ożeniłem się z czarownicą” w rzeczywistości jest. Ten rodzaj komedii ukierunkowany na walkę płci, gdzie mężczyzna jest wyraźnie zagrożony przez silną osobowość kobiecą, charakteryzował się szybkim tempem, slapstickowymi gagami oraz licznymi podtekstami seksualnymi, lecz elementy niesamowite rzadko kiedy były w nim obecne. Być może fakt ten świadczy o braku filmu Claira w licznych zestawieniach najważniejszych dzieł screwball comedy – ciężko zaklasyfikować coś, co nie podporządkowuje się tylko jednemu gatunkowi.
Ale obok fantastyki jest i romans, który już bardziej pasuje do wyżej wymienionego rodzaju komedii. Z jednej strony Jennifer – młoda, piękna, dumna i wyjątkowo pewna siebie i swojej kobiecości. Niewysoka Lake ze swoim lekko dziecięcym głosem sprawia wrażenie rozbawionej całą sytuacją, obracając wszystko w żart, jednak są i sceny, gdy momentalnie zmienia się na twarzy, poważnieje, a dialogi w jej ustach brzmią szczerze i dojrzale. Aż trudno uwierzyć, że w trakcie realizacji miała zaledwie 19 lat. Po przeciwnej stronie barykady Wallace Wooley – sztywny, zasadniczy i niespecjalnie szczęśliwy z nadchodzącego ożenku. Gra go Fredric March, już wtedy laureat Oscara za tytułową rolę w „Doktorze Jekyllu i panu Hydzie” z 1931 roku. Różnica wieku między nim, a Lake (25 lat) jest prawie niezauważalna, ale nie to jest w roli Marcha najciekawsze. Świetne wyczucie czasu aktora oraz powaga w każdej sytuacji czynią z Wallace’a doskonałego partnera dla Jennifer; oboje chcą postawić na swoim, lecz Wooley punktuje wypowiedzi czarownicy często nie zdając sobie z tego sprawy. Jest zawsze tak oficjalny, że sam nie wie o własnym poczuciu humoru. Najlepszym tego dowodem jest scena, gdy tuż po ogłoszeniu wyników okazuje się, że na jego rywala oddano… zero głosów. March ze stoickim spokojem, ale i niepojętym zdumieniem komentuje to jednym zdaniem: „Nie zagłosował nawet na siebie”.
Aż trudno uwierzyć, że dwójka tych aktorów nienawidziła się na planie. March zarzucał Lake, że jest pozbawioną talentu i głupiutką aktoreczką (gdy sam Clair był nią zachwycony), zaś ona nazwała go „pompatycznym pozerem”, którego względy wcześniej odrzuciła. Ale na słowach się nie skończyło. W scenie, gdy Wallace wynosi Jennifer na rękach, aktorka schowała pod suknią dodatkowe 20 kilogramów, zaś kręcąc aktorów od pasa w górę pozwalała sobie masować nogą pachwiny Marcha. Wściekły aktor stwierdził, że film powinien zmienić tytuł na „I Married a Bitch”. Być może właśnie przez takie relacje między aktorami wyczuwalne jest silne iskrzenie na ekranie – ciężko odpędzić się od wrażenia, że oto swój spotkał swego, tak oboje rozsadzają ekran. A przy okazji śliczna z nich para.
„Ożeniłem się z czarownicą” to genialna komedia, która oparła się próbie czasu. Jedyne co się w niej zestarzało to efekty specjalne – dusze w kształcie dymków są sympatyczne, i jest to najlepszy (jedyny?) komplement na jaki mogę się zdecydować w tym przypadku. Cała reszta robi wrażenie do dziś, łącznie ze znakomitym scenariuszem, który nie unikając błazenady potrafi w sposób wyważony opowiedzieć miłosną historię i sprawić, że się przejmiemy w finale losami Jennifer i Wallace’a. Clair po mistrzowsku operuje gatunkami, wybierając najlepszą konwencję dla tej opowieści, wykorzystując jednocześnie bogactwo efektów dźwiękowych i muzyki („I Love You Truly” powraca podczas wesela jak niechciany omen) i nadając całości prawdziwej klasy. Ale najważniejsza jest i tak Veronica. Zaklęta na taśmie, wesoła i cudownie roześmiana, niewinnie dziewczęca, ale i wyzywająca. Prawdziwa czarownica.