Cud na 34. ulicy
Tekst z archiwum film.org.pl (24.12.2013r.)
A gdyby tak w tym roku nie oglądać „Kevina samego w domu”? Gdyby odpuścić sobie „Szklaną pułapkę”, zrezygnować z seansu „W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju”… Nie, nie będzie to tekst o tym, że Boże Narodzenie to czas dla ducha, rodziny itd. Bądźmy szczerzy – Gwiazdka to także okres, kiedy świat na kilka dni staje w miejscu, kiedy wolno zaciągnąć hamulec i zafundować sobie „wyzerowanie licznika”. Gdy można na chwilę poczuć się beztroskim jak w dzieciństwie. Dla niektórych to jedyny taki czas w roku, pozwalający rozsiąść się wygodnie w fotelu i zapomnieć o pracy, szkole, wszelkich problemach i bolączkach dnia codziennego. Oglądanie filmów nadaje się do tego idealnie. Nie demonizowałbym więc faktu, że w wielu polskich domach „Kevin sam w domu” staje się integralną częścią wigilijnego wieczoru, tradycją, bez której nie mogą się obyć święta. Film bożonarodzeniowy to tak naprawdę już osobny gatunek mający ogromną rzeszę zwolenników. Ma on jednak do zaoferowania o wiele więcej niż perypetie rezolutnego 8-latka.
Jednym z takich bożonarodzeniowych klasyków jest z pewnością „Cud na 34 ulicy” – zdobywca trzech Oscarów z 1947 roku. W Polsce mało znany, kojarzony częściej z (dużo słabszym) remakem z lat dziewięćdziesiątych.
Trzy dni świąt w naszym kraju to przypominanie żelaznych pozycji repertuaru – stacje uparcie trzymają się sprawdzonych tytułów, raz po raz dodając do tego któreś z produkcji telewizyjnych, tworzonych co roku niemal taśmowo i prezentujących coraz słabszy poziom. Rzadko pokazywane są jednak starsze filmy. O ile „To wspaniałe życie” może jeszcze liczyć na miejsce w ramówce, tak oryginalny „Cud na 34 ulicy” ma u nas o wiele trudniej. A szkoda. Umieszczono go na liście filmów budujących dziedzictwo narodowe Stanów Zjednoczonych, jest na dziewiątym miejscu wśród najbardziej inspirujących filmów wszechczasów, a w tym roku znalazł się na samym szczycie rankingu najlepszych produkcji świątecznych serwisu Rotten Tomatoes. Ponadto – choć to już pewnie mało kogo interesuje – to również jeden z moich ulubionych filmów na Gwiazdkę. Mam ogromny sentyment do „Kevina…”, lubię „Szklaną pułapkę”, wzrusza mnie „To właśnie miłość”, ale to „Cud na 34 ulicy” sprawia, że czuję się jak dziecko i… znowu wierzę. Nie w Świętego Mikołaja, ale w to, że świat jest piękniejszy, niż czasem może się wydawać.
Film rozpoczyna coroczna nowojorska parada z okazji Święta Dziękczynienia. Widzimy, jak Doris Walker (Maureen O’Hara), młoda kierowniczka sklepu Macy’s, nadzoruje ostatnie przygotowania. Ma jednak problem – aktor wcielający się w Świętego Mikołaja jest kompletnie pijany. W akcie desperacji kobieta prosi o pomoc staruszka z ulicy, do złudzenia przypominającego świętego (Edmund Gwenn). Ten w swojej roli spisuje się rewelacyjne i wkrótce zaoferowana mu jest posada oficjalnego Mikołaja Macy’s na cały przedświąteczny sezon. Mężczyzna, przedstawiający się zresztą jako Kris Kringle, praktycznie nie wychodzi ze swojej roli. Jest w pełni oddany dzieciom; tak bardzo, że informuje rodziców, gdzie mogą kupić zabawki niedostępne w Macy’s lub ich tańsze odpowiedniki – „Bo przecież najważniejsza jest radość dziecka”. Nieoczekiwanie okazuje się to być świetną strategią marketingową, podchwyconą również przez największego konkurenta Macy’s i rozszerzoną na cały kraj.
„Cud na 34 ulicy”, choć premierę miał przecież prawie 70 lat temu, doskonale wpisuje się w dyskusję nad komercjalizacją Bożego Narodzenia. Czego symbolem są te święta? Czy w ogóle nim są? Gdzie jest granica dzieląca dobre serce od chłodnej kalkulacji? Oglądając film ma się wrażenie, że świat przez te wszystkie lata zmienił się naprawdę niewiele. Świetnie ukazuje on balans między cynizmem, a empatią, rozwagą, a fantazją. Mówi też o ogólnie pojętej wierze i potędze wyobraźni. Kris Kringle za cel stawia sobie dotarcie do Doris i jej córeczki Susan (Natalie Wood – tak, TA Natalie Wood w jednej ze swoich pierwszych ról) niewierzącej w istnienie Świętego Mikołaja. Rozwiedziona matka stara się, by jej córka podchodziła do życia z dystansem i zdrowym rozsądkiem, tak, by uniknąć wszelkich rozczarowań. Jak twierdzi, w realnym świecie nie ma bajkowych zakończeń. Po co więc czytać bajki? Susan, „stara malutka”, ma odpowiedź na wszystko. Spotkanie z nowym Mikołajem Macy’s sprawi jednak, że zacznie mieć wątpliwości. Czy każdą rzecz na świecie da się racjonalnie wytłumaczyć? A jeśli nie, co to oznacza?
Film świetnie sprawdza się też i w tej kwestii – balansowania między tym, co rzeczywiste i przyziemne, a tym, co wyobrażone. Logika stale miesza się tutaj z potrzebą wiary w niewytłumaczalne. Czy Kris jest niespełna rozumu, zagraża samemu sobie, a może rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje? Nie mamy tu do czynienia z filmem fantasy. Nie będzie latających reniferów i magicznego przeciskania się przez kominy. Nawet sprawa sądowa będąca ostatecznie głównym motywem „Cudu…”, nie ma w sobie nadmiernego patosu. Rozstrzygnięcie kwestii istnienia Świętego Mikołaja okazuje się być natomiast pełne inteligentnych chwytów. Zamiast Krisa odlatującego na Rudolfie, mamy tu kruczki prawne, haczyki, szczęśliwe zrządzenia losu, ironię i humor. Tak naprawdę w pewnym momencie to, czy Kris jest Świętym Mikołajem czy nie, nie ma już żadnego znaczenia. Chodzi o coś innego – nową perspektywę patrzenia na świat. Może mniej logiczną, ale bardziej kolorową, piękniejszą, taką, w której pozwalamy sobie na wiarę w bajkowe zakończenia. A co za tym idzie, na nadzieję. Choćby miało być to po prostu spełnienie gwiazdkowego życzenia – od czegoś w końcu trzeba zacząć.
Prokurator z filmu mówi „Zakończmy to. Przecież nie da się udowodnić istnienia Świętego Mikołaja”. Obrońca Krisa odpowiada mu zaś bardzo prosto – „A potrafisz udowodnić, że nie istnieje?”. Jeśli film bożonarodzeniowy ma dodawać otuchy, wzbudzać pozytywne myślenie i dawać wiarę, „Cud na 34 ulicy” jest wręcz idealnym reprezentantem tego gatunku. Co jednak najważniejsze, filmowi udaje się to wszystko osiągnąć minimalnymi środkami. Owszem, w tytule mowa jest o cudzie, rzecz dzieje się w Nowym Jorku (typowa lokalizacja świątecznych opowieści), a głównym bohaterem teoretycznie jest przecież Święty Mikołaj, ale… nie jest to film dzialający na najprostszych emocjach. Śniegu nie ma w nim wcale (w odróżnieniu od przesłodzonego remake’u, w którym biały puch zaczyna padać oczywiście w Wigilię), a jedyną świąteczną piosenką jest… „Sinterklaas Kapoentje”, śpiewana przez Kringle’a z odwiedzającą go w sklepie dziewczynką z Holandii.
Atmosferę, tak jak w domach na święta, tworzą w końcu ludzie. A aktorzy spisali się tu wprost znakomicie – Edmund Gwenn słusznie został za swą kreację nagrodzony Oscarem. Jako Kris Kringle jest po prostu rozczulający i to również dzięki niemu postać ta staje się wiarygodna, co ma niemałe znaczenie dla odbioru filmu. Między nim, a małą Natalie Wood istnieje naturalna chemia – widać, że mieli na planie bardzo dobry kontakt. Świetny jest tez niedoceniany John Payne jako sąsiad Doris, a później także adwokat Krisa. Beznadziejnie zakochany w kobiecie, która przestała wierzyć w miłość, wzbudza współczucie widza. To naprawdę dobrze rozpisana postać, jedna z nielicznych, które bronią się także w wersji z 1994 roku. W epizodzie występuje tu również Thelma Ritter – późniejsza mistrzyni charakterystycznych ról drugoplanowych (nominowana do Oscara w tej kategorii aż 6 razy, m.in. za „Wszystko o Ewie”). „Cud na 34 ulicy” był jej pierwszym występem przed kamerą. Warto oglądać film z uwagą, aby nie przegapić jej małej rólki.
To naprawdę jeden z najlepszych filmów bożonarodzeniowych. Kris w jednej ze scen mówi: „Boże Narodzenie to nie tylko ten jeden dzień. To stan umysłu… I to właśnie się zmienia na gorsze. Dlatego też cieszę się, że tu jestem – być może będę mógł coś na to poradzić”. „Cud na 34 ulicy” też potrafi „coś na to poradzić” – przywraca wiarę w pewną magię. Dzięki temu filmowi można przyjąć na chwilę sposób widzenia świata, który pamięta się z dzieciństwa. Slogany „Nie ma rzeczy niemożliwych”, „Marzenia się spełniają”, „Jeśli w coś naprawdę wierzysz…” itd. okazują się nie być pustymi słowami. Nawet jeśli tylko na półtorej godziny… Warto zafundować sobie na święta ten seans – z pewnością będzie udanym prezentem.