Bridget Jones po raz trzeci. Zabawnie, choć inaczej
Bridget Jones, lat czterdzieści trzy, nadal (znów!) samotna. Jak mogło do tego dojść? Po ponad dziesięciu latach walki o szczęście u boku mężczyzny idealnego, czyli Marka Darcy’ego, prawnika walczącego o prawa człowieka, zastajemy nieszczęsną na tej samej kanapie, przy tym samym zgranym przeboju, i z tym samym kieliszkiem w dłoni. Wygląda na to, że nic się nie zmieniło.
Także to, że Bridget po raz kolejny składa sobie samej tysięczne rocznicowe obietnice – zacznę o siebie dbać, nie będę powtarzała tych samych błędów i wreszcie będę szczęśliwa.
Chęć odmiany sprawia, że Bridget wybiera się z Mirandą, koleżanką z pracy, na festiwal muzyczny. Konsekwencje tego wypadu będą… no cóż. Z pewnością będą odmianą.
Bridget Jones 3 (tytuł oryginalny, Bridget Jones’s Baby zdradza nieco więcej z fabuły) to ponowne spotkanie z bohaterką, która z Renée Zellweger uczyniła gwiazdę. Niestety, ani oryginał literacki, ani odtwórczyni filmowego wcielenia Bridget nie miały ostatnio dobrej prasy. Fanki serii książek nie mogły pogodzić się z faktem, że w części trzeciej autorka powieści, Helen Fielding, postanowiła przedstawić Bridget jako dzieciatą wdowę. Portale plotkarskie z kolei nie dawały spokoju Renée Zellweger, co raz to publikując jej zdjęcia, na których bardziej podobna była do Lindy Evans z kultowej Dynastii niż do dawnej siebie.
Bridget Jones 3 bez trudu radzi sobie z problemem pierwszym, będąc całkowicie odrębną historią, usadowioną gdzieś pomiędzy powieściową dwójką i trójką. Mark Darcy żyje i ma się świetnie (w pewnym sensie – z jednej strony przechodzi przez niewątpliwie trudny okres rozwodu, z drugiej jednak powinien mieć już w tym temacie niejaką wprawę), Bridget zaś jest w wieku, w którym pewne rzeczy jeszcze uchodzą. Jest to wiek, w którym nagły zryw sprawia, że – dowiedziawszy się, że twój wymarzony weekend w luksusowym SPA to w rzeczywistości festiwal muzyczny, podczas którego będziesz spała w namiocie i brodziła w błocie po kolana – przyjmujesz to z godnością i rzucasz się w wir zabawy. Wiek, w którym nadal jeszcze masz ochotę i siłę na zmiany. Wiek, w którym jeszcze, czasami, chce ci się zaszaleć.
I Bridget szaleje. Upija się, tańczy, uprawia seks z nieznajomym i zachodzi w ciążę. To ostatnie, największe szaleństwo ze wszystkich, nareszcie przynosi jej upragnioną odmianę – i miłość, na którą czekała tyle lat.
Film nie jest rozczarowaniem. To naprawdę dobra zabawa – przynajmniej była taką dla mnie, która jestem niemal w wieku głównej bohaterki, choć w odmiennej sytuacji życiowej. Chyba jednak nie tylko ja go tak odebrałam – cała, wcale nie pusta sala kinowa, reagowała podobnie: wybuchami śmiechu, kiedy Bridget, jak to ona ma w zwyczaju, zaliczyła spektakularną zawodową wpadkę, i nagłą ciszą, kiedy po raz pierwszy zobaczyła na ekranie aparatu USG swoje dziecko. Było i śmiesznie, i wzruszająco.
W głównych rolach męskich wystąpili Colin Firth (naturalnie) oraz Patrick Dempsey, gwiazda popularnego serialu Chirurdzy. Ten pierwszy to klasa sama w sobie, a rola jest w oczywisty sposób szyta dla niego. Widać już po nim wiek, ale nadal prezentuje się niezwykle elegancko w drogich garniturach. Dobrze też, po kilku ostatnich filmowych wcieleniach Firtha, obejrzeć go w komediowej roli, bo przyznać trzeba, że ma do nich wyjątkowy talent. Sceny ze szkoły rodzenia mogłabym oglądać bez końca. Patrick Dempsey dzielnie dotrzymuje mu kroku, choć rolę ma nieco niewdzięczną – poprzez zbyt wielki kontrast z wyniosłym panem Darcym (nazwisko zobowiązuje!) jego Jack Qwant jest za idealny. Okazuje uczucia, obsypuje prezentami, wspiera, pociesza, odbiera telefony kiedy trzeba i ogólnie nosi na rękach. Och, i do tego ma mnóstwo pieniędzy. Cud-miód i lekki brak realizmu – do wybaczenia.
W rolach drugoplanowych pojawiają się – ponownie – Jim Broadbent i Gemma Jones w roli rodziców Bridget oraz Emma Thompson jako rzeczowa pani ginekolog. Doskonały drugi garnitur, grono doświadczonych aktorów, które doskonale wie, jak wygrać swoje sceny, a jednocześnie nie przyćmić swoim kunsztem tych teoretycznie na ekranie ważniejszych.
A najważniejsza oczywiście jest ona – Bridget. Renée Zellweger stara się jak może, żeby być wiarygodną w roli 43-letniej singielki. I momentami jej się udaje – scena pierwsza, na kanapie, stanowi świetne otwarcie filmu. Niestety, to, co pani Zellweger zrobiła w ostatnim czasie z twarzą, wcale jej się nie przysłużyło. W zbliżeniach widać trudności w operowaniu mimiką, zmienione rysy nie do końca oddają chyba intencje ich właścicielki. Wielka szkoda, Renée była urocza taka jaka była, i pasowała do roli Bridget jak nikt inny. W części trzeciej wygląda zwyczajnie źle. Nie jest to ten poziom nierozpoznawalności, który objawiała jeszcze całkiem niedawno, próbuje chyba wrócić do swojego poprzedniego wyglądu, ale póki co, te wysiłki nie przynoszą spodziewanych efektów. Bridget Jones 3 ogląda się znacznie lepiej, kiedy Renée Zellweger nie pojawia się w pełnym zbliżeniu.
Tym niemniej ogląda się ten film przyjemnie. Bridget po czterdziestce wzbudza to samo uczucie sympatii i politowania jednocześnie, co Bridget o dziesięć lat młodsza. Reżyserka, Sharon Maguire, tak rozkłada akcenty filmu, że widz ani nie znudzi się zbytnim sentymentalizmem, ani nie zmęczy następującymi po sobie komediowymi gagami. Zdrowa równowaga sprawia, że seans mija niepostrzeżenie, i choć szczęśliwe zakończenie wydawać się może za słodkie i oderwane od rzeczywistości, nie ma się poczucia straconego czasu. A przecież wszyscy wiemy, że inne być nie mogło.
korekta: Kornelia Farynowska