Bóg Zemsty
Nicolas Cage nie ma ostatnio dobrej passy. Jego filmy nie tylko dostają cięgi od krytyki na całym świecie, ale są też po prostu nieopłacalne – wśród pięciu ostatnich produkcji ze „spanielem” w roli głównej, tylko jedna („Polowanie na czarownice”) przyniosła wytwórni jakiekolwiek zyski. Cage zaliczył zresztą w zeszłym roku najbardziej bolesną finansową wpadkę w karierze – „Anatomia strachu”, potencjalny hit z ponad trzydziestomilionowym budżetem, w którym aktorowi partnerowała Nicole Kidman, zarobił w amerykańskich kinach dwadzieścia cztery… nie, nie miliony, a tysiące (!) dolarów, plasując się na pierwszym miejscu listy największych klap finansowych 2011 roku. Biorąc pod uwagę tego typu rezultaty trudno się dziwić, że producenci drugiej części „Ghost Ridera” obcięli budżet produkcji o połowę, a stawki samego Cage'a są z filmu na film coraz niższe. Ale ten ceniony niegdyś aktor ma jeszcze większy problem: zapomniał, jak się gra. Oglądając go na ekranie można odnieść wrażenie, że myśli nie o roli, a o tym, czy gaża wystarczy mu na spłacenie choćby części długów. Przez większość czasu snuje się po ekranie bez celu, czasami dostaje swoich słynnych spazmów, gładzi się po (równie słynnych) włosach i wypowiada kwestie z takim brakiem zaangażowania, jakby w sukces filmu od początku nie wierzył. Nigdy nie jest odgrywaną postacią. Zawsze jest Nicolasem Cage'em – sfrustrowanym i zmęczonym, wypranym z resztek wiarygodności. Być może właśnie dlatego najlepiej wypada tam, gdzie jego flegmantyczno-histeryczny styl gry aktorskiej wydaje się być nie tyle skutkiem ubocznym, co elementem w pełni pożądanym – tak, jak to było w świadomie kiczowatej „Piekielnej zemście”, czy mocno ironicznym „Złym poruczniku” Wernera Herzoga. We wszystkich pozostałych filmach z ostatnich lat (może poza „Kick-Assem”, ale to dość specyficzny wyjątek) Cage na przemian śmieszy i irytuje. Jedna z jego min doczekała się nawet własnego internetowego mema.
Wszystkie te czynniki spowodowały, że na Cage'a nie patrzy się już jak na aktora, a jak na cyrkową małpę, zdolną jedynie do wywoływania śmiechu. Na jego filmy się nie chodzi; jego filmy się ściąga i ogląda przy piwie, zazwyczaj z góry traktując seans jako nieskomplikowane „guilty pleasure”. Krytycy też przywykli do tego, by tytuły z Cage'em w roli głównej miażdżyć, często zresztą zupełnie bezpodstawnie. Jest to podejście błędne, szczególnie w kontekście „Boga zemsty” – filmu mocno przeciętnego, ale dużo lepszego, niż sugerują recenzje. Założę się, że gdyby główną rolą grał ktoś inny, średnia ocena krytyków na Rotten Tomatoes byłaby o dobre dwadzieścia procent wyższa. Głównym bohaterem jest tu Will Gerard, typowy przedstawiciel amerykańskiej klasy średniej, mieszkający z żoną Laurą w Nowym Orleanie. Kiedy Laura zostaje napadnięta i zgwałcona, a Will próbuje poukładać myśli w szpitalnej poczekalni, podchodzi do niego tajemniczy mężczyzna i składa mu propozycję nie do odrzucenia – gwałciciel zostanie „usunięty”. Bez sądu, bez świadków, bez ciągania po urzędach i składania zeznań, bez jakichkolwiek opłat. W zamian Will będzie musiał w przyszłości wykonać drobną przysługę: zanieść gdzieś przesyłkę czy zniszczyć kamerę telewizji przemysłowej. Choć główny bohater na co dzień nie popiera przemocy i bezprawia, w chwili bezsilności przystaje na ofertę, nie mając pojęcia, że właśnie wdepnął w gigantyczne bagno. Nie jest więc „Bóg zemsty” – jak mógłby sugerować tandeciarski polski tytuł – filmem o zemście sensu stricto. Ta dokonuje się podczas pierwszych trzydziestu minut seansu, w dalszej części scenariusz skupia się na ucieczce przed jej skutkami, co wpisuje film Rogera Donaldsona w popularny podgatunek kina sensacyjnego „szary przeciętniak kontra tajemnicza organizacja”. I na tym polu „Bóg zemsty” radzi sobie całkiem nieźle. Donaldson wie, jak skutecznie podbudowywać napięcie u widza, prowadzi akcję niemal modelowo, od czasu do czasu przerywając gatunkową sztampę jakimś ciekawie przemyślanym chwytem. Nie ma w tym przesadnej oryginalności, jest raczej solidne rzemiosło.
Najbardziej zaskakuje jednak gra samego Cage'a – wyciszonego i wiarygodnego, spokojniejszego niż zwykle; i przeciwstawionego mu Guya Pearce'a, wcielającego się w rolę szefa organizacji wymierzającej sprawiedliwość bandytom, którzy uniknęli odpowiednich konsekwencji prawnych. Pearce niby robi niewiele, ale ma tyle charyzmy, że każde wypowiadane przez niego słowo wydaje się mieć dla fabuły ogromne znaczenie. To zresztą znakomity aktor, niesłusznie obsadzany w drugoplanowych rolach, dających mu niewielkie pole do popisu. Kroku nie jest im w stanie dotrzymać January Jones – jedna z najgorszych współczesnych aktorek hollywoodzkich, z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów kreowana na gwiazdę. Jones gra pozbawioną emocji kukłę, która w każdej scenie wyraża dokładnie tę samą emocję – nieważne, czy właśnie została brutalnie napadnięta, czy po prostu zjadła kolację z mężem. Od pierwszej do ostatniej minuty jest tylko wątpliwym świecidełkiem bez charakteru. Donaldsonowi można zarzucić, że choć zręcznie poprowadził fabułę, to przy trzecim akcie wyraźnie się rozleniwił. Finał jest schematyczny i oczywisty, pozostawia widza zupełnie obojętnym, co powoduje – niewielki, ale jednak – zgrzyt pomiędzy główną częścią filmu, a jego zakończeniem. Szkoda też, że nikt tu nie próbuje rozwinąć pytań na temat moralnych dwuznaczności związanych z zemstą – wyraźnie zasugerowanych w kilku scenach, ale jednak szybko zepchniętych na dalszy plan. Sprzyjałaby temu i sama historia, i sceneria Nowego Orleanu, miasta nadal pogrążonego w chaosie, który ogarnął je po huraganie Katrina. Nie ma jednak powodu, by „Boga zemsty” mieszać z błotem – to całkiem solidny thriller, grzeszący tylko tym, że nie próbuje być niczym więcej. Ocena: 6/10