BOB MARLEY: ONE LOVE. Bob Marley wielkim rastafarianinem był [RECENZJA]

O Bobie Marleyu słyszał chyba każdy. Piosenki takie jak I Shot the Sheriff czy No Woman, No Cry to już ponadczasowe szlagiery, na stałe zakorzenione w popkulturalnej audiosferze. Ale czy tak samo wyraźnie pamięta się dziś samego Marleya? Na pewno wizerunek uśmiechniętego faceta w dredach i z jointem w ręku jest również częścią dziedzictwa jamajskiego muzyka, ale powiedzenie czegoś więcej o samej jego osobie i karierze może już nie być takie oczywiste. Zmierzam do tego, że pomysł zaprezentowania atrakcyjnej filmowej biografii Marleya wydaje się dobrym pomysłem, pozwalającym zajrzeć niego głębiej w życiorys artysty i lepiej zrozumieć skąd wypływała jego muzyka. Taką szansę daje Bob Marley: One Love.
Sygnowany przez studio Plan B i producencki stempel jakości Brada Pitta film mógłby być ciekawą wycieczką do skomplikowanego – dużo bardziej niż wydaje się czasem z dzisiejszej perspektywy – świata lat 70., gdy w cieniu zimnowojennego prężenia muskułów wielkich mocarstw tętniły dekolonizacyjne, wyzwoleńcze i młododemokratyczne procesy tzw. Trzeciego Świata. Jednak nadzieja, że One Love zaoferuje coś filmowo interesującego, ulatuje już w pierwszych sekundach, gdy otwarcie filmu zamiast wrzucać widza w wir polityczno-społecznego wrzenia Jamajki… informuje go o nim za pomocą białych napisów na czarnym tle. Nawet font wybrany przez montażystów jest nijaki do tego stopnia, że w polskiej wersji nie dołożono napisów do oryginalnego tekstu, ale po prostu go podmieniono. Naprawdę nie wiem, ile razy trzeba powtórzyć niektórym filmowcom: pokazuj, nie mów, by to przyswoili. Marley zaczyna złamaniem tej kardynalnej zasady i tym samym nastawia na resztę seansu oczekiwania na poziom odpowiedni bardziej dla dokumentalnego programu na Discovery czy History Channel, a nie kinowego widowiska. A w takim przypadku jak mój, wzbudza również frustrację, która nie opuszcza aż do napisów końcowych.
Co prawda w One Love czegoś się o Marleyu dowiadujemy, ale sprawia to wrażenie pisanych trochę na kolanie – nie chcę powiedzieć, że wygenerowanych przez ChatGPT – wypełniaczy pomiędzy kolejnymi sekwencjami ilustrowanymi największymi przebojami Marleya. Na plus można policzyć reżyserowi Reinaldo Marcusowi Greenowi oraz scenarzystom Terrence’owi Winterowi, Frankowi E. Flowersowi i Zachowi Baylinowi, że nie robią przebieżki przez kilkanaście lat, skupiając się na epizodzie życia Marleya, w którym po zamachu na swoje życie wyjechał z Jamajki i nagrał być może najważniejszą płytę w karierze: Exodus. W ten sposób film ma chociaż zręby sensownej narracyjnej struktury. Ale nie martwcie się, wcześniejsze epizody życia piosenkarza również załapały się do skryptu w postaci kiczowatych retrospekcji, uzupełniających w zasadzie tylko tyle informacji, ile już i tak zostało wprowadzone w dialogach. Całości brakuje ciekawszego dramaturgicznego klucza, prowadzącego widzów przez opowieść, a kolejne epizody mają adekwatny polot fabularyzowanych cut-scenek wplecionych między wywody gadających głów. Tyle że tutaj owe sekwencje informujące gdzieś się zgubiły przy montażu.
Kolejną rzeczą, którą muszę oddać One Love, jest położenie akcentu na rastafariański kontekst działalności Marleya, dzięki czemu przywołany na początku wizerunek luzaka z jointem zyskuje trochę więcej znaczeń i sensu. Szkoda jedynie, że informacje dotyczące mesjanistycznego ruchu są tak cedzone, że bez uprzedniej wiedzy w tym zakresie trudno się połapać w tym, o co tak naprawdę chodzi Marleyowi i co dzieje się wokół niego – twórcy beztrosko pomijają nawet dość istotne wydarzenia dotyczące ruchu rastafarian nawet pomimo tego, że miały one miejsce dokładnie w okresie, w którym rozgrywa się historia. Ale może lepsze kilka rzuconych byle jak informacji niż ich brak.
Całościowo Bob Marley: One Love zwyczajnie rozczarowuje. Zamiast pełnokrwistego dzieła o ciekawej postaci, jaką niewątpliwie był Marley, dostajemy czytankę splatającą niedbale trochę faktów, trochę wtrętów o ideologii rastafarian i kolaż przebojów autorstwa głównego bohatera. Żaden wątek nie wydaje się pogłębiony, żadna rola dostatecznie dopieszczona, a z historii trudno wyłowić też jakiś klarowniejszy morał. Może taki, że Bob Marley był cool. Albo że wierzył mocno w ideologię rasta. Albo że Exodus był całkowicie nowym podejściem Marleya do muzyki (czemu – tu już próżno szukać odpowiedzi, ważne, że był). O, może to, że pojawiający się w epizodzie Michael Gandolfini coraz bardziej przypomina ojca. Tak czy inaczej, trochę mało jak na prawie dwugodzinny film biograficzno-historyczny. Zainteresowanych tematem odsyłam raczej do źródeł pisanych.