Baby Bump
Film Kuby Czekaja to w nadwiślańskiej krainie dość egzotyczne zjawisko, narażone z miejsca na odbiorczy ostracyzm. Nie dość, że wydumaną narrację Baby Bump łatwo odebrać jako niezrozumiały bełkot, to jeszcze film potrafi ostro zniesmaczyć. I nie mam tu na myśli filistrów, narracyjnych konserw i odbiorczych wygodnisiów. Oni są spaleni już w blokach, przy początkowych napisach. Mówię o tych najbardziej liberalnych widzach, których Czekaj wystawia na niełatwą próbę.
Oglądając jego film, czułem się tak, jakby genialny gimnazjalista z autyzmem opowiadał mi o katordze swojego dojrzewania.
A jeśli miałbym określić najzwięźlej jak potrafię, o czym jest Baby Bump, powiedziałbym nieco przewrotnie, że o płynach i gazach. Czekaj robi swój film – parafrazując Gaspara Noégo – z moczu, krwi, spermy, pochwowych wydzielin, „bąków z dupy” i ekskrementów. Czyli robi go – wybaczcie patos – co tu dużo mówić, o życiu samym, napędzanym przez powyższe substancje plus hormony, kluczowe w kontekście Baby Bump.
Głównym bohaterem dzieła jest Michał Domek aka Mickey House (Kacper Olszewski), którego wychowuje samotna matka, a raczej Mamuśka (Agnieszka Podsiadlik), jak określają tę postać napisy końcowe. Młodzieniec ma łeb na karku i smykałkę do interesów. Gdy w jego szkole wypowiada się wojnę narkomanii, Mickey sprzedaje swój mocz na badania mniej wstrzemięźliwym rówieśnikom. Oprócz tego chłopak ma typowe problemy typowego nastolatka, takie jak kompleks odstających uszu, które codziennie przed szkołą przykleja do głowy, albo niekontrolowane erekcje i zmazy (żeby było jeszcze bardziej kontrowersyjnie, bodźców dostarcza mu własna matka).
U Czekaja dojrzewanie to żadne przelewki. To ponowne narodziny – we krwi i śluzie z wybuchających pryszczy. Nic przyjemnego. Po prostu musisz przez to przebrnąć.
Ale Baby Bump to nie tylko film o dojrzewaniu. To film o dojrzewaniu w epoce masowych mediów. I tutaj przysłowiowy pies – cała dziwność, cały ten surrealizm, którego nie powstydziliby się twórcy czechosłowackiej nowej fali – jest pogrzebany. Świat Mickeya jest przefiltrowany przez świat telewizji tak, że nie sposób odróżnić w nim kreacji od rzeczywistości. Dość wspomnieć, że opiekunem zamkniętego w sobie bohatera jest postać z kreskówki, która doradza mu na każdym kroku (chwilami pojawia się nawet na ekranie), a nad bezpieczeństwem jego szkoły czuwa Porucznik z taniego sensacyjniaka (Sebastian Łach). Poszczególne sceny zamieniają się w kiczowate teledyski, a cukierkowa kolorystyka, symetryzacja ujęć i groteskowe postacie – wszystko to momentalnie kojarzące się ze stylem Wesa Andersona – nie pozostawiają złudzeń co do statusu diegezy.
Również dwujęzyczność filmu zdradza nam jej sztuczny charakter. Polszczyzna miesza się tutaj z angielszczyzną w jednorodną papkę – chleb powszedni dzisiejszej młodzieży, uczącej się języka za pośrednictwem gier komputerowych, filmów, muzyki i sieci. Sztuczności filmowi Czekaja nadaje również teledyskowy montaż – rytmiczny, pełen wizualnych lejtmotiwów, nawiasów i refrenów, przypisanych poszczególnym postaciom i elementom świata przedstawionego (taki typ edycji znamy z Requiem dla snu Darrena Aronofsky’ego).
Oryginalność i bezkompromisowość Baby Bump cieszy w kontekście formalnej zachowawczości polskiego kina. To jednak film, który ciężko się trawi, który wcale uprzejmie i za pozwoleniem nie przesuwa naszych granic estetycznego komfortu, ale zagarnia je przemocą, nie oglądając się na nikogo. Jedni owszem, będą patrzeć z obrzydzeniem, ale drudzy – ci otwarci, złaknieni nowych i szokujących doznań – z zafascynowaniem. Tak czy inaczej, jedno jest pewne. Annały polskiego kina odnotują ten film i nie będzie to marny przypis.
korekta: Kornelia Farynowska