search
REKLAMA
Recenzje

AŻ NA KONIEC ŚWIATA. Prorocze science fiction o epickim rozmachu

Film fantastycznonaukowy Wima Wendersa z 1991 roku.

Maciej Kaczmarski

2 sierpnia 2024

REKLAMA

Aby rozkoszować się tym zdumiewającym i niepowtarzalnym filmem, należy zasłonić okna, wyłączyć telefon i usunąć inne dystrakcje, a także mieć… pięć wolnych godzin.

Akcja rozgrywa się w 1999 roku. Nad światem wisi widmo zagłady: uszkodzony satelita nuklearny leci prosto w stronę Ziemi, lecz nie wiadomo dokładnie, kiedy i gdzie się rozbije. Po rozstaniu z partnerem Claire rzuca się w wir imprez, narkotyków, przygodnego seksu i podróży. W czasie drogi z Włoch do Francji spotyka duet bankowych kasiarzy, którzy proszą ją, by przewiozła do Paryża walizkę ze skradzionymi pieniędzmi w zamian za część łupu. Claire poznaje też uciekiniera Trevora i pomaga mu dostać się do Paryża, gdzie odkrywa, że mężczyzna przywłaszczył sobie część pieniędzy. Okazuje się, że Trevor w rzeczywistości ma na imię Sam, a za jego głowę wyznaczono wysoką nagrodę. Zafascynowana tajemniczym zbiegiem Claire postanawia go odnaleźć z pomocą prywatnego detektywa Wintera. Razem podążają tropem Sama po całym świecie, aż w końcu trafiają do Australii, gdzie ojciec Sama pracuje nad aparaturą umożliwiającą niewidomym doświadczania wzrokowych wrażeń i marzeń sennych innych ludzi.

Kiedy pod koniec lat 70. Wim Wenders po raz pierwszy wybrał się do Australii, uznał, że tamtejsze krajobrazy byłyby idealnym tłem dla filmu science fiction. Reżyser mógł jednak rozpocząć realizację kosztownej produkcji dopiero dziesięć lat później, po finansowym sukcesie filmów Paryż, Teksas (1984) i Niebo nad Berlinem (1987). Całkowity koszt Aż na koniec świata wyniósł blisko 22 miliony dolarów (więcej niż łączny budżet wszystkich poprzednich dzieł Wendersa!). Zdjęcia do filmu według scenariusza Wendersa i australijskiego pisarza Petera Careya powstawały przez nieomal sześć miesięcy w piętnastu miastach (m.in. Berlin, Lizbona, Moskwa, Pekin, Tokio i San Francisco) w siedmiu krajach na czterech kontynentach (Europa, Azja, Ameryka Północna, Australia) – i tylko sprzeciw producentów sprawił, że reżyser zrezygnował z plenerów w afrykańskim Kongo. Podstawowa ekipa liczyła kilkanaście osób (aktorzy, reżyser, operator Robby Müller), bo w każdym kraju zatrudniano osobny personel złożony z miejscowych.

Wendersowi udało się zaangażować międzynarodową obsadę: Solveig Dommartin (Claire), William Hurt (Sam/Trevor), Sam Neill (Eugene), Jeanne Moreau (Edith), Max von Sydow (Henry), Chick Ortega (Chico), Eddy Mitchell (Raymond), Adelle Lutz (Makiko), Rüdiger Vogler (Winter) i Ernie Dingo (Burt). Sekwencje snów przez pół roku opracowywano w laboratoriach NHK – japońskiego konsorcjum medialnego, które w tamtym czasie jako jedyne na świecie dysponowało techniką High Definition. Na tym nie koniec: poza zatrudnieniem Greame’a Revella do skomponowania muzyki Wim Wenders poprosił swoich ulubionych muzyków o napisanie na potrzeby filmu zupełnie nowych piosenek (z adnotacją, żeby brzmiały one tak, jak dany artysta wyobraża sobie swoją twórczość za dziesięć lat). W ten sposób na ścieżce dźwiękowej znalazły się premierowe utwory m.in. Talking Heads, Can, Julee Cruise, R.E.M., Lou Reeda, Crime and the City Solution, Elvisa Costello, Depeche Mode, Nicka Cave’a i nowy wariant Until the End of the World U2.

Wenders przyznawał, że jego chęć wykorzystania wszystkich piosenek wpłynęła na długość Aż na koniec świata. Robocza wersja filmu, zmontowana z Peterem Przygoddą, trwała… 20 godzin. Wenders był kontraktowo zobligowany do stworzenia filmu o długości maksymalnie trzech godzin, ale poprosił producentów, aby pozwolono mu zaprezentować dłuższy film podzielony na dwie części. Sponsorzy byli jednak nieprzejednani i wymusili przygotowanie dwóch okrojonych wersji: 158-minutowej przeznaczonej na rynek amerykański i 179-minutowej z myślą o Europie. Wenders musiał uczynić zadość umowie z producentami, choć nazwał te wersje filmami w stylu „Reader’s Digest” (aluzja do magazynu literackiego znanego z drukowania dzieł literackich w mocno skróconych formach). Potajemnie jednak zachował nie tylko pierwotną wersję filmu, ale i negatywy, dzięki którym mógł zmontować wersję reżyserską liczącą 287 minut. Taka wersja trafiła do dystrybucji w 2014 roku i jej właśnie dotyczy niniejsza recenzja.

Choć od premiery filmu minęły tylko trzydzieści trzy lata, jest to ten rodzaj kina science fiction, jakie robi się dziś nadzwyczaj rzadko: niespieszne, intelektualne, z zacięciem filozoficznym, skierowane do cierpliwych i skoncentrowanych widzów pozbawionych deficytu uwagi (trudno wyobrazić sobie, że blisko pięć godzin seansu wytrzymaliby w jednym podejściu np. nastoletni tiktokerzy, a jeszcze ciężej uwierzyć, że cokolwiek by zrozumieli). Jest to bezsprzecznie jeden z najbardziej ambitnych i epickich filmów w historii kinematografii. Wenders wymarzył sobie Aż na koniec świata jako „ostateczny film drogi” i doprawdy – cóż to jest za droga! Zachwycająca jest już realizacyjna strona filmu: wspaniałe zdjęcia Robby’ego Müllera ukazują świat A.D. 1999 jako miejsce znajome i zarazem obce; pociągające i jednocześnie odpychające; multikulturowe, a przy tym hermetyczne i zindywidualizowane; niby wolne, lecz w jakiś sposób opresyjne; pełne możliwości kontaktu z drugim człowiekiem, lecz z gruntu samotne.

Film zaczyna się jak historia nieszczęśliwej miłości, potem przeistacza się w szpiegowski thriller z elementami kina drogi, by zakończyć się jako fantastycznonaukowe ostrzeżenie. I jak każde dzieło science fiction pretendujące do arcydzieła, Aż na koniec świata korzysta z fantastycznego anturażu, żeby skomentować teraźniejszość. Wenders chciał nakręcić film o kierunkach, w jakie zaprowadzi ludzkość kultura wizualna, która zdominowała drugą połowę XX wieku. Dziś intuicje Wendersa wydają się bardzo trafne, wręcz prorocze. Oto bowiem w jego filmie aparatura do rejestracji wrażeń wizualnych dla niewidomych i nagrywania snów, mieszcząca się w sprzęcie wielkości telefonu komórkowego, okazuje się obosiecznym mieczem: niewidoma matka Sama po pierwszym wglądzie w świat cudzymi oczami jest tym światem przerażona. Ci zaś, którzy mają zupełnie zdrowy wzrok, szybko uzależniają się od nieswoich wrażeń i snów, które oglądają na cyfrowych ekranikach. Fantazja z 1991 roku w XXI wieku jest już rzeczywistością.

Maciej Kaczmarski

Maciej Kaczmarski

Autor książek „Bóg w sprayu. Filozofia według Philipa K. Dicka” (2012) i „SoundLab. Rozmowy” (2017) oraz opowiadań zamieszczanych w magazynach literackich „Czas Kultury” i „Akcent”. Publikował m.in. na łamach „Gazety Wyborczej”, „Trans/wizji” i „Gazety Magnetofonowej” oraz na portalach Czaskultury.pl i Dwutygodnik.com.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA