AMORES PERROS. Niepieskie życie
Autorką recenzji jest Karolina Nos-Cybelius.
Niedawno na ekrany kinowe trafiła Zjawa Alejandra Gonzáleza Iñárritu, tymczasem dziś na tapecie pełnometrażowy debiut reżysera. Amores perros to meksykańska produkcja z 2000 roku. Film składa się z trzech odrębnych nowel. Życiowe ścieżki ich bohaterów w pewnym momencie się krzyżują.
Linia fabularna i poruszane tematy przywodzą na myśl późniejszy film Iñárritu – 21 gramów (2003). Obraz ten pozwolił wypłynąć reżyserowi na szersze wody. Nakręcony w USA film w doborowej obsadzie, przyniósł mu sławę oraz kilka nagród i wyróżnień, natomiast ja zaczęłam po seansie Amores perros zastanawiać się, dlaczego filmowiec powielił sam siebie.
Jak już wspomniałam, Amores perros tworzą trzy segmenty.
Pierwszy to dynamiczna i nasycona brutalnością historia mieszkańców meksykańskich slumsów. Drugi opowiada o kulejącym związku modelki-celebrytki z mężczyzną, który zostawił dla niej rodzinę. Trzecia część poświęcona jest starszemu odludkowi, mordercy na zlecenie, który z „niewidzialności” ludzi bezdomnych uczynił swój atut i podstawę zawodowego rzemiosła. Drogi bohaterów przecinają się w wyniku wypadku samochodowego, który będzie miał długofalowe konsekwencje.
Już tutaj widać zbieżność z kolejną produkcją Iñárritu. W filmie z 2003 roku też wszystko zaczęło się od car crash i to on połączył losy trzech rodzin. Niektóre ze stworzonych na potrzeby Amores perros charakterystyk i biografii bohaterów są analogiczne do pojawiających się później w 21 gramach (np. El Chivo i Jack Jordan), pokrewne są także motywy, wokół których osnute są wątki obu filmów. Nie znaczy to jednak, że dzieła Iñárritu niczym się nie różnią.
Fabuła Amores perros jest mocno przewidywalna, ale to zabieg celowy. Reżyser portretuje codzienne życie, szarą banalną rzeczywistość, którą tylko od czasu do czasu zaburza nagły dramat. To opowieść o ludziach z krwi i kości, z którymi łatwo się utożsamić, ba, dostrzec w ich bolączkach, namiętnościach i grzechach własne. Nie będzie też przesadą stwierdzenie, że film cechuje swoisty hiperrealizm. Wszystko jest identyczne jak w życiu pozaekranowym, tak samo brudne, nędzne i przytłaczające. Jednocześnie Iñárritu nie stroni od symboliki (chociażby te dziury w podłodze), pozostawiając widzowi miejsce na refleksję i domysły.
Chcesz rozśmieszyć Boga? Powiedz mu o swoich planach – mówi jedna z bohaterek Amores perros.
Debiut Iñárritu to opowieść o ludziach, którzy muszą się czołgać przez życie – dosłownie i w przenośni. Którym co rusz coś nie wychodzi, bo ciągną za sobą balast zbyt dużych oczekiwań. Tylko uwolnienie się od wspomnień i widma niespełnionych pragnień, a także wybaczenie samemu sobie błędów i porażek pozwoli rozpocząć nowy rozdział i zacząć żyć po swojemu.
*
Na marginesie, niejedno okropieństwo widziałam na filmach. Uwielbiam horrory, krew nie robi na mnie wrażenia, mogę patrzeć na ludzi rozszarpywanych na strzępy albo krojonych przez psychopatycznych morderców w plasterki, a puls nie podskoczy mi powyżej osiemdziesiątki. Ale paradoksalnie widok zabijanych lub martwych zwierząt wystawia moją cierpliwość na ciężką próbę. Stosunek do ludzkiego i psiego cierpienia upodabnia mnie chyba do jednego z bohaterów filmowej opowieści Iñárritu, El Chivo.
Jeśli jesteście przeczuleni na punkcie przemocy wobec zwierząt, nie oglądajcie tego filmu. Cała reszta – brać się za Iñárritu!
korekta: Kornelia Farynowska