ABRAHAM LINCOLN: ŁOWCA WAMPIRÓW. Prezydent USA z siekierą w dłoni
Tekst z archiwum Film.org.pl
Hollywood nie ma ostatnimi czasy litości dla wampirów. Najpierw zrobiło z nich dobrotliwe istoty, które zdolne są otoczyć bezgraniczną opieką swe nastoletnie wybranki, a teraz eksploatuje wampiryczny mit na każdy możliwy sposób, nie bacząc na to, że zupełnie pozbawia przy tym krwiopijców towarzyszącej im od stuleci aury tajemniczości. W Abrahamie Lincolnie: Łowcy wampirów tytułowe monstra wpisane zostają w historię i politykę Stanów Zjednoczonych XIX wieku, a żądza władzy jest u nich równie silna, co apetyt na świeżą krew. Wszystko to okraszone niepotrzebnym trójwymiarem i całą masą efektownych ujęć w zwolnionym tempie.
Zawarta w tytule obietnica dobrej zabawy nie zostaje jednak spełniona. Abraham Lincoln: Łowca wampirów zawodzi dokładnie tam, gdzie teoretycznie zawieść nie mógł – jako rozrywka. Kazachski spec od efektownego kina akcji Timur Bekmambetow nie po raz pierwszy pokazuje, że nie do końca wie, co właściwie powinien zrobić ze scenariuszem. Jego poprzedni hollywoodzki film – Wanted: Ścigani – opowiadał o tajemnym bractwie zabójców, którzy wykonują zlecone im zadania dzięki równie tajemnej technice zaginania toru lotu wystrzelonej z pistoletu kuli. Potencjalnie lekki, wakacyjny blockbuster dla nastolatków Bekmambetow zamienił w nadmiernie poważną, patetyczną nawalankę, upstrzoną dla niepoznaki kilkoma cool-dialogami.
Niewykorzystany potencjał
Przyzwoity scenariusz Setha Grahame-Smitha, autora powieści, która leży u podstaw Abrahama Lincolna: Łowcy wampirów, kazachski reżyser przenosi na ekran w podobny sposób. Nie ma w jego filmie miejsca na ironię ani humor. Materiał wyjściowy traktuje diabelnie poważnie, jakby ekranizował prawdziwą biografię, a nie błyskotliwą, fikcyjną historię, zamieniającą szesnastego prezydenta Stanów Zjednoczonych w perfekcyjnie wyszkolonego asasyna, który ciacha krwiożercze bestie posrebrzaną siekierą. Powtórzę jeszcze raz: Abraham Lincoln: Łowca wampirów opowiada o tym, jak tytułowy prezydent ciacha wampiry posrebrzaną siekierą. I o tym, że Wojna Secesyjna była tak naprawdę wielką bitwą pomiędzy zwolennikami Abe’a a armią nieumarłych. I o tym, że wampiry lubią niewolnictwo, bo mają dzięki temu tyle jedzenia, ile tylko zapragną. Brzmi świetnie? Jasne! I pewnie byłoby to świetne, gdyby reżyser nie uznał, że taka – komiczna z samej swej natury – opowieść jest dobrym materiałem na fresk historyczny, w którym wszystko trzeba traktować z pokerową miną.
Nic dziwnego, że aktorzy nie wiedzą jak się zachować. Wcielający się w tytułową postać Benjamin Walker odwalił co prawda kawał znakomitej roboty (pomaga mu w tym zresztą perfekcyjna charakteryzacja, ukazująca upływ czasu), a Mary Elizabeth Winstead jak zwykle wygląda uroczo, ale już czarne charaktery nie posiadają ani grama charyzmy. Szef wampirów, grany przez naprawdę utalentowanego Rufusa Sewella, to chodząca klisza, pojawia się zresztą na krótko, głównie po to, by wyglądać złowrogo i wypowiedzieć kilka niepotrzebnych monologów, które plasują go na szczycie listy najmniej charakterystycznych filmowych bad guy’ów mijających wakacji. Najgorsza jest jednak modelka Erin Wasson, grająca jego siostrę – postać żywcem wyjęta z tanich horrorów straight-to-DVD, dopisana do fabuły zupełnie bez potrzeby.
Sceny akcji na ratunek
Są jednak sceny, które Abrahama Lincolna: Łowcę wampirów po części ratują. I nikogo chyba nie zaskoczy, że są to sceny akcji. Sekwencja pojedynku między Lincolnem a zabójcą jego matki, rozgrywająca się w środku pędzącego stada dzikich koni (!) i finałowa bitwa na spadającym w przepaść pociągu robią spore wrażenie, zaskakują ponadto dobrze wykorzystanym, umiejętnie dozowanym slow-motion. Podczas tych lekkich, komiksowych fragmentów można na chwilę zapomnieć, że za moment nadejdą kolejne płaskie jak wierzch cylindra dialogi, które popchną fabułę do następnej, równie udanej sceny akcji.
W rękach bardziej sprawnego reżysera, posiadającego większe poczucie humoru – choćby Edgara Wrighta, Jossa Whedona albo Joe Johnstona – Abraham Lincoln: Łowca wampirów mógłby być wakacyjnym filmem idealnym. Timur Bekmambetow stworzył jednak niezbyt satysfakcjonujący miszmasz, w którym pozbawione charakteru postacie rozgrywają między sobą nieciekawe sceny, by chwilę później wziąć udział w znakomicie zrealizowanych, ale pozbawionych emocji pojedynkach. I choć miło popatrzeć na poszczególne sceny walk, dominującym uczuciem podczas seansu pozostaje nuda. A w filmie o tak elektryzującym tytule to najcięższy z możliwych grzechów.