Opowieść o miłości i mroku – debiut reżyserski Natalie Portman
W poprzedniej edycji festiwalu w sekcji Un Certain Regard jako reżyser zadebiutował Ryan Gosling. Efekt jego pracy nie został doceniony ani przez publiczność, ani przez krytyków. Wystarczy spojrzeć na portale pokroju Rotten Tomatoes, aby przekonać się, że debiutancka fabuła aktora została po prostu wgnieciona w glebę.
Rok po tym wydarzeniu w Cannes swój pierwszy film prezentuje kolejna hollywoodzka gwiazda, Natalie Portman. Jej A Tale of Love and Darkness to historia oparta o autobiograficzną prozę Amosa Oza. Po premierze filmu jestem w stanie stwierdzić przynajmniej dwie rzeczy.
[quote]Po pierwsze, Portman wygląda na żywo jeszcze lepiej, niż na ekranie. Po drugie, jej produkcji z całą pewnością nie czeka los, który przypadł w udziale debiutowi kolegi po fachu.[/quote]
Akcja A Tale of Love and Darkness rozgrywa się zaraz po zakończeniu II wojny światowej. Młody Amos Oz wraz z matką (Natalie Portman) i ojcem mieszkają w okolicach Tel-Awiwu. Bezpośrednio po zakończeniu globalnego konfliktu teren nadzorują wojska brytyjskie. Z czasem, dzięki światowemu porozumieniu, na Bliskim Wschodzie ustanowione zostają dwa niezależne twory o autonomicznym charakterze – Izrael i Palestyna. Tym samym rozpoczyna się konflikt, który nie wygasł po dziś dzień. Bliscy Oza muszą odnaleźć się w tej rzeczywistości. Z adaptacją do nowych warunków szczególnie ciężko radzi sobie jego matka. Kobieta wpada w wyjątkowo ciężką depresję, która znacząco utrudnia prawidłowe funkcjonowanie rodziny.
Film Natalie Portman nie jest łatwy w odbiorze, ponieważ reżyserka rozpisuje go na kilka płaszczyzn, które nieustannie się ze sobą przenikają, wzajemnie się uzupełniają. Z jednej strony to klasyczna retrospekcja, w trakcie której dorosły już pisarz wspomina swoje dziecięce lata. Z drugiej, opowieść o trudnych czasach przekazywana widzowi z perspektywy małego dziecka, a co za tym idzie, delikatnie mitologizowana, nabierająca cech realizmu magicznego. Na pewnym poziomie to film o wadze samego snucia opowieści, wskazujący na to, w jaki sposób życie przeradza się w historie oraz w jaki sposób tworzone historie wpływają ponownie na zastaną rzeczywistość. W końcu, jest A Tale of Love and Darkness nienachalną i podaną w romantycznym opakowaniu alegorią narodu żydowskiego, który niezależnie gdzie osiądzie, wciąż nie jest u siebie. To budzi natomiast smutek i melancholię.
[quote]To, co widać w filmie od samego początku, to kawał serca, jaki Portman włożyła w realizację filmu.[/quote]
Bez wątpienie jej reżyserski debiut nie jest jedynie zachcianką znudzonej dotychczasowym życiem gwiazdy, to w pełni świadoma i dojrzała decyzja. Życiowa i aktorska wrażliwość autorki odbija się niemal na każdej klatce utrzymanego w stonowanych kolorach obrazu. A Tale of Love and Darkness mimo stawiania poznawczego oporu, potrafi widza oczarować i wciągnąć do świata przywodzącego na myśl przekazywane z pokolenia na pokolenie opowieści. Specyfiką takich tekstów kultury jest ewolucja na przestrzeni upływających dekad. Film Portman mógłby być idealnym zapiskiem takiego zjawiska. Tłumaczyłoby to występujące w nim napięcia i scenariuszowe piruety, niejednokrotnie przyprawiające widza o delikatny zawrót głowy. Nie lubię tego słowa, ale tu pasuje ono jak ulał. Mimo pozornie klasycznej formy, jest w A Tale of Love and Darkness coś postmodernistycznego.
Opowieść Portman broni się również formalnie, głównie za sprawą doskonałych zdjęć Sławomira Idziaka. Dzięki jego operatorskiemu wyczuciu powojenny Izrael nabiera uroku starych fotografii. Paleta barw koresponduje zresztą z kondycją psychiczną matki Amosa Oza. Im intensywniejsza staje się jej depresja, tym mniej kolorów dostrzec można w świecie widzianym oczami małego dziecka. Końcowe partie filmu rozgrywają się właściwie w zimnych odcieniach niebieskiego oraz szarościach. To, wespół z dobrym aktorstwem (na pierwszy plan wybija się oczywiście Portman), sprawia, że A Tale of Love and Darkness spełnia oczekiwania nie tylko na poziomie scenariusza, ale i filmowego warsztatu.
Portman proponuje widzom coś więcej, niż autorską wprawkę. Na polu kina biograficznego jej film jest propozycją zaskakująco dojrzałą i świeżą. Sposób opowiadania aktorki z całą pewnością nie przypadnie do gustu każdemu, ponieważ produkcja oddala się od kanonów podręcznikowej hollywoodzkiej narracji. Dla mnie jest to jednak zaletą. Delikatnie oniryczna i pełna melancholii podróż do Izraela żyjącego jedynie we wspomnieniach i przekazywanych z pokolenia na pokolenie opowieściach? Jak najbardziej na tak.