SISU. Groteskowa jazda bez trzymanki
Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Czasami zdarzają się filmy, których fabuła jest niezwykle prosta, by nie napisać umowna, mimo to ogląda się je przyjemnie. Za doskonały przykład może uchodzić fiński „Sisu”. W 1944 roku wojna pomału zaczyna zmierzać do końca. Niemcy wycofują się z Finlandii, stosując taktykę spalonej ziemi. Mężczyzna imieniem Aatami (Jorma Tommila) wybiera się na pustkowie, by szukać złota. Jego trud wkrótce przynosi owoce – znajduje pokaźną żyłę drogocennego kruszcu, ale wtedy pojawiają się naziści i zamierzają odebrać mu kosztowności. No i się zaczyna…
Urodzony w Helsinkach reżyser, Jalmari Helander, w swoim najnowszym dziele postawił na minimalizm i opowiada przede wszystkim obrazem. Dialogów jest jak na lekarstwo i wypowiadają je głównie Niemcy. Gatunkowo mamy tu do czynienia z mieszanką kina wojennego oraz filmu akcji, przy czym nie można odmówić twórcy kreatywności, dzięki czemu wyszło coś absolutnie nietuzinkowego, pełnego interesujących pomysłów. I nawet jeśli niektóre są szyte grubymi nićmi, to pasują do całej reszty i nie rażą. „Sisu” epatuje brutalnością, ale ta brutalność, szczególnie w wykonaniu głównego bohatera, została wzięta w gruby nawias groteski, co sprawia, że staje się kreskówkowa. Dorzućmy do tego, że szlachtowani przez Aatamiego naziści są wyjątkowo brutalnymi draniami i mamy gotowy przepis na efektowną, wybuchową sieczkę. Nie ma chyba bardziej wyświechtanych antagonistów niż hitlerowcy, ale zrobienie z nich czarnych charakterów zawsze działa, wszak w popkulturze są oni właściwie personifikacją ostatecznego zła. Więc im bardziej brutalnie potraktuje ich bohater, tym większą „satysfakcję”, wręcz katharsis odczuwa widz podczas seansu.
Małomówny, wypowiadający zaledwie kilkanaście słów (mniej niż Schwarzenegger w pierwszym „Terminatorze”) Aatami, jest w pewnym sensie manifestacją bezwzględnej sprawiedliwości, emanacją dzikiej, niepowstrzymanej natury, która zaprowadza porządek w wojennym chaosie. Jawi się jako nadczłowiek, zdolny pokonać każdą przeszkodę. Niemalże jak wyciągnięty z komiksu superbohater zwalczający zło i wymierzający z przestępcom zasłużoną karę (choć motywacją Aatamiego jest tylko złoto). Reżyser i scenarzysta w jednej osobie wyraźnie inspirował się też westernami, gdzie ostatni sprawiedliwy rewolwerowiec sam jeden pokonuje bandy złoczyńców. Pustkowie, na którym toczy się akcja przypomina tu zresztą nieco Dziki Zachód, miejsce, w którym prawo nie obowiązuje, a kolt u pasa zastępuje wszystkie paragrafy.
Świetnym pomysłem było podzielenie filmu na krótkie, mniej więcej piętnastominutowe rozdziały. Trochę jak w tytułach Quentina Tarantino. Zdjęcia zrealizowano w plenerze, pośród łąk i lasów, a większość budynków pojawiających się w kadrze to spalone lub zniszczone ruiny. Oprócz tego, przez ekran przemyka kilka pojazdów z czasów II wojny światowej. Nawet w tej warstwie widać więc minimalizm, co zapewne wynikało z niedużego (jak na standardy takiego kina) budżetu, rzędu sześciu milionów dolarów. Jednak ta scenograficzna asceza tylko pomaga, podkreślając wynaturzenie i barbarzyństwo nazistowskiego oddziału, a także samotność oraz osaczenie Aatamiego. Wszystko jest tu szare, brudne, ponure i skąpane w błocie, co fantastycznie buduje klimat.
Mimo że większość obsady to Finowie, dialogi są wypowiadane w języku angielskim. Twórcy podjęli taką decyzję, by łatwiej „sprzedać” film światowej publiczności. Ze znanych twarzy na ekranie można dostrzec Aksela Henniego („Łowcy głów” i opisywane przeze mnie jakiś czas temu „Złe dni”) oraz angielskiego aktora Jacka Doolana.
„Sisu” to brutalna, groteskowa jazda bez trzymanki, z którą zdecydowanie warto się zapoznać. Widzów przyzwyczajonych do amerykańskiego kina zaskoczą niektóre wymysły scenarzysty, a choć w kilku miejscach efekty specjalne niedomagają (głównie podczas scen z samolotem), to całość stanowi świetną, bezkompromisową, solidnie podlaną czarnym humorem zabawę.