Zwyczajność w cenie – Loev
Kategoria „kino LGBT” to dla mnie od jakiegoś czasu byt nad potrzebę. Umacniałem się w tym przekonaniu za każdym razem, gdy zdarzyło mi się obejrzeć coś sygnowanego w ten sposób. Świat homoseksualistów pokazany był w nim (głównie na Zachodzie) jako rzeczywistość pełna ciemiężniczego niezrozumienia, głośnych coming outów, koniecznie wypełniano te opowieści sceną kłótni z rodzicami, bo jakże inaczej podkreślić konflikt wewnętrzny. Rozumiem potrzebę powstawania takich obrazów, lecz w mojej pamięci najlepiej opowiedzianymi historiami o problemach mniejszości seksualnych były „W pogoni za Amy” Kevina Smitha oraz „Tajemnice Brokeback Mountain” Anga Lee.
Trochę się człowiek opuścił w kinie festiwalowym, zamknął oczy na chwilę, ostentacyjnie unikał głośnego „Nieznajomego nad jeziorem”, mniej więcej wiedząc, czego się spodziewać, aby potem się okazało, że spodziewał się czegoś zupełnie innego, gorszego. W kinematografii to jest trochę jednak tak jak w łazędze z ziomkami, których największa wartość objawia się na imprezach. Ot, znikniesz na chwilę z towarzycha, a nie masz bladego pojęcia, co u tych ludzi, a u nich – jak w w kinematografii – zmienia się wiele. Takie zmiany są jednak dobre, bowiem mój główny zarzut wobec filmów o tej tematyce dotyczył głównie tendencyjności i pretensji do rewolucji, ostatnio obejrzałem jednak indyjskiego “romantyczniaka” pod tytułem „Loev”.
Dokładnie – pisane z błędem, literówką. Twórcy mówią, że ma to przykuwać uwagę, ja uważam, że chodzi o zdystansowanie się do soczystego bieguna reprezentowanego przez głośny film Gaspara Noé. Może to nadinterpretacja, ale po dłuższym zastanowieniu uznać można, że te wędrujące literki w tytule to już ostatni dech postrzegania kina genderowego jako konwencji mocno odwróconej od (tfu!) standardów. „Loev” jednak robi według mnie coś więcej niż zwraca uwagę na kulturowy problem. Ten leciutki, półtoragodzinny film zupełnie nie kisi się w swojej gejowskiej tematyce, ale solidnie, za pomocą znanych chwytów opowiada historię miłosną, która stanąć może obok amerykańskich komedii romantycznych bez żenady. Tych lepszych.
Trudno uwierzyć, że taki film powstał w Indiach, państwie przesiąkniętym schizofrenią poznawczą, jeśli chodzi o odbór LGBT. Tutaj nie ma żadnych klisz i ofiarności w imię idei, to nie “Obywatel Milk”, plecaków wypełnionych kamieniami też brak, łezek w oczkach, wzdychania, że ciężko, że mrocznie, ze bigocko, żyć się normalnie nie da, a wiadomo, że Indie to nie jest raj tolerancji. Rozumiem jednak twórców, że nie szarżują, bo powiedzieć, że mieszkają w kulturowym zaścianku, to już nieprawda, lepiej się takie tematy realizuje już bez kompleksu odmienności. Historia dwóch przyjaciół, aspirującego menedżera muzycznego i korporacyjnego biznesmena, który lubi wszystko, co najlepsze, jest wręcz w tej najlepszości manifestem nowodelfijskiego sukcesu. I o tym to wszystko jest – o dwóch chłopakach, którzy się kochają, czasami bzykną z kimś innym, a czasami pomarzą o wielkiej miłości. Nikt tam się nie piekli, krew żadna nie płynie, a przez dziewięćdziesiąt minut obserwujemy wycinek z powszedniości, jakby sam Richard Linklater dał błogosławieństwo reżyserowi, Sudhanshu Sarii – idź i pokaż te zwyczajne chwile z życia. W pewnym momencie pojawia się nawet figura jakiegoś wieśniaka, który patrzy nienawistnie na trzymającyh się pod ramię bohaterów, ale wątek jest ucinany wręcz z finezyjnym dowcipem. Nikt nie ciśnie kamieniem. Nikt nie pokrzyczy. Fajnie.
Pamiętam, że nigdy nie mogłem strawić kina blaxpoitation, bo z każdej sceny, z każdego dialogu wyziewał ten folk, cudaczność, odmienność, a przede wszystkim – rysowano w nich grubą linią podziały między Nimi a nimi. Gdyby jednak nurt ten nie zdechł, nigdy nie przyszedłby taki Spike Lee, który folkloryzm miał w głębokim poważaniu, wolał skupiać się na sprawach przyziemnych, a tezy włożone były między zwyczajność. „Loev” według mnie zapowiada to, co niektórzy “nieheteronormatywni” próbują zakomunikować już od dawna – kino LGBT nie potrzebuje krzyku, ale spokojnego dialogu, Marsze Równości nie potrzebują pstrokatych kolorów i oczojebki, ale – prawdziwego przemarszu ludzi nam równych, takich jak my.
I to w filmie Hindusów jest najlepsze. Jest zwyczajny, a zwyczajność oznacza pewność siebie.