Te roboty tak fajnie się naparzają
Mówi się, że książka „Save The Cat! The Last Book on Screenwriting You’ll Ever Need” autorstwa Blake’a Snydera nie jest tylko poradnikiem scenopisarstwa, ale również siarczystym razem wymierzonym w policzek Hollywoodu. Mamy wakacje, okres blockbusterów. Ręka do góry, kto był na „Pacific Rim”, nowym „Supermanie”, a nieco wcześniej na „Szybkich i Wściekłych Dwadzieścia Jeden”? Ja byłem na wszystkich tych filmach. Czuję pustkę w głowie i portfelu, ale – do cholery jasnej! – dajcie mi trzy dychy na bilet na film o tych wielkich mechach, a pójdę znowu!
Snyder próbuje mi udowodnić, że powinienem obejrzeć maksymalnie jeden z tych z obrazów, wszak wszystkie opierają się na tym samym przepisie na kasowy hit. Oczywiście książka nie opisuje tylko dekalogu, którego powinien trzymać się scenarzysta chcący przed wakacjami zarobić trochę grosza, a całość można sprowadzić do kilkunastu punktów (dokładnie piętnastu, nie czas na wyliczanie ich wszystkich, więc zainteresowanych odsyłam do wyszukiwarki internetowej). Punkty zostały dobrane w taki sposób, że rzeczywiście nie sposób nie dopasować tego schematu do pierwszego z rzędu filmu przygodowego. Jednym z ważniejszych punktów jest poddanie bohatera zmianom, takim, aby mógł zostawić swój stary świat i wkroczyć w nowy (dlatego Tolkien tak świetnie nadaje się do ekranizowania). Inne ważne punkty to przedstawienie konfliktu, ekspozycja bohatera i przejście pomiędzy drugim a trzecim aktem, w którym bohater będzie rozwiązywał problemy (czyli „ach, jeju, wszystko stracone!”; jest to nieodłączna część każdej przygodówki). Książka niby otwiera oczy i uczula na klisze, choć sam autor nie demonizuje tego zjawiska. O wiele bardziej dziwi mnie to, że nie wspomina, iż wymienione przez niego schematy są stare jak teksty kultury w ogóle.
Uwielbiam kino superbohaterskie, głównie za moment przejścia, który jest końcówką każdego „originu”. W przypadku Batmana niech to będzie pierwsza udana akcja, w przypadku Człowieka ze Stali uniesienie się w przestworza, a w przypadku Iron Mana postanowienie, że będzie walczył z tymi, którzy używają jego firmowej broni. Kapitan Ameryka ma takich „przejść” kilka (dlatego uważam ten film za tak dobry), najpierw nabierając sił fizycznych w czasie eksperymentu, potem postanawiając używać swoich mocy w słusznych celach, a jeszcze później stając się niesubordynowanym żołnierzem, czyli de facto superbohaterem pełną gębą (superbohaterów łączy również indywidualizm, może i owe „przejścia” są wymuszone czynnikami zewnętrznymi, ale prawdziwa przemiana oraz walka ze swoimi słabościami ma miejsce w serduszku, chlip, chlip).
Lubię te bajki, tak jak lubię kino festiwalowe, wymagające ode mnie śledzenia losów zwykłego człowieka, bo zauważmy, że im bardziej kino rozrywkowe odpływa, tym mocniej i silniej kino środka trzyma się ziemi (zniknęły gdzieś te tajemnicze dramaty typu „K-Pax”, które sugerowały egzystencje między dwiema sferami). Lubię Sundance. Lubię Kapitana Amerykę. Lubię cheeseburgera. Lubię też cholerną pomarańczę czasami. Książka Snydera nie wyważa więc dla mnie żadnych drzwi. Średnio wprawiony w humanistyce widz jest świadomy tego, że punkty zaproponowane przez amerykańskiego pisarza są o wiele starsze niż okres degrengolady Hollywood. Kiedy to niby do władzy doszli grubi i łakomi producenci. Kiedy to się niby stało, bo wystarczy zajrzeć do książek o kinematografii amerykańskiej, a zauważyć można, że te grube ryby były tam od początku. Jeśli więc mamy szukać przyczyn niskiego poziomu letnich blockbusterów, nie powinniśmy tego robić w książce traktującej o tym, że już dawno się starł pewien schemat opowiadania historii. Bohater przechodzi przemianę? Klasyczne i antyczne, Grecy zrobili to w swoich mitach dawno, a wzorce znaleźć można również w heroicznych eposach. Mniej więcej przed kulminacją fabuły następuje napiętrzenie problemów? Szekspir i Byron, moi drodzy.
Katharsis towarzyszące dobrze opowiedzianej bajeczce na dobranoc będzie zawsze silnie oddziaływało, jeśli nie na nas, wprawionych widzów, to na pewno na wyobraźnię dziecka. I nie, ten felieton nie jest sponsorowany przez Guillermo del Toro i WB, aby zachęcić Was, Czytelnicy, do pójścia do kin na film o wielkich robotach walczących z ogromnymi potworami. Sami wiecie, czego w danym momencie Wam potrzeba, a ja nie mam zamiaru się wstydzić, że nabieram się na dobrze skomponowane zabiegi narracyjne, które dotychczas zawsze się sprawdzały. Książka „Save the cat!” nie wyważa drzwi. Ja też nie mam zamiaru. Po prostu te roboty tak fajnie się naparzają…