search
REKLAMA
Felietony

Pięćdziesiąt odcieni tęsknoty

Jakub Koisz

19 marca 2013

REKLAMA

Tak, przeczytałem pierwszy tom „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, erotycznego romansu, który rozpala kobiety na całym świecie, również w tej naszej Bigosowej RP. Bankowo czeka nas niedługo ekranizacja, może nawet seria filmów, kto wie, kto wie. Zanim napiszecie, że stary Koisz – którego mordę możecie oglądać w internetowym vlogu filmowym, miłośnik kina akcji, westernów i męskich wartości – oszalał, muszę sam wziąć siebie w obronę, zaznaczając, że to był jedynie eksperyment literaturoznawczo-socjologiczny. Tylko i wyłącznie.

Niekiedy zapytam koleżankę, co czyta. Jedną, drugą, kolejną. Bo lubię czytać. Książki są w porządku, szczególnie, gdy jeździ się tramwajem. Czasami dostaję je w prezencie. Lubię książki jako prezent, dowodzi to, że przyjaciele nie mają mnie za totalnie skretyniałego ciołka. Mogliby dać mi komiks albo grę komputerową, a jednak dają literaturę, to się ceni. I wtedy w nosie mam, czy to romans, czy horror.

Kiedy brzydka dziewczyna czyta Greya, to jeszcze pół biedy. Wiadomo, że brzydkie dziewczyny czytają takie okropności, aby zanurzyć się w świat doznań niedostępnych, bo nawet jeśli brzydka dziewczyna chłopa ma, to jest on równie brzydki co ona, a na pewno nie przypomina połączenia Lenny’ego Kravitza z Ianem Somerhalderem (mniej więcej taki obraz Greya rysuje się czytelnikowi podczas lektury). Takie życie, taki pakiecik… Trzeba brać, co dają, ale to nie znaczy, że nie można marzyć o dobrym stukanku zaraz po ostrygach i winie, a nie bigosie oraz żywcu z sokiem na kolację.

Lampka ostrzegawcza się świeci dopiero wtedy, gdy książkę E. L. James czytają również urodziwe niewiasty. Zaraz, zaraz, czekaj, Koisz. O co tu chodzi? Te księżniczki malowane, urodziwe niczym wiosna, bzem pachnące… One również szukają podjarki? One też marzą o Greyu, nie wystarczy im osiedlowy amant z bicem 49 centymerów albo jakiś student politechniki, tyleż męski, co w łóżku rześki i sprawny? Skoro marzą, wkręcają się w tę fabułę, musi coś w tym być. I jestem zaciekawiony. Chcę poznać kobiety lepiej. Czytam.

– Jesteś sadystą?

– Jestem Panem. – Szare oczy płoną.

– A co to znaczy? – pytam szeptem.

– To znaczy, że chcę, abyś dobrowolnie mi się poddawała.

Marszczę brwi, próbując przyswoić jego słowa.

– A po cóż miałabym to robić?

– A by mnie zadowolić – szepcze, przechylając głowę. Przez jego twarz przemyka cień uśmiechu.

No dobra, byłem już zaciekawiony wtedy, gdy usłyszałem, że książka ta zawiera naprawdę hardkorowe sceny seksu. Przypomnijmy – Anastasia Steele, niewinna studentka, jest deprawowana przez tajemniczego, bogatego i nieziemsko przystojnego Christiana Greya. To ten, który ma wiele twarzy, raz czułą, kiedy indziej perwersyjną. To ten, który przeżył w młodości pewną traumę, sprawiającą, że opętała go żądza.

Nie jestem świrem seksu. Uważam go za coś wspaniałego, jak wspaniałe są kukurydziane płatki miodowe, sport i kiełbaska z grilla. Mimo to w dzieciństwie grzebałem na półce z książkami mojej mamy, szukając scen erotycznych. Nie musicie tego już robić, zrobiłem to za Was. W książkach Agaty Christie praktycznie golizny nie ma, Alistair Maclean nie potrafi o bzykanku pisać, a Sienkiewicz myśli, że ludzie rozmnażają się poprzez całowanie dłoni. Okazuje się jednak, że „Pięćdziesiąt twarzy Greya” nie jest wcale takim soczystym mięchem, jak się o tym mówi. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że te fikuśne sceny seksu oralnego, analnego, z podszczypywaniem, klepaniem, duszeniem to popis miernego kunsztu pisarskiego. Nie wiem, jak polskie czytelniczki się czuły podczas śledzenia losów Anastasii i Greya, ale mnie zupełnie te słówka nie robiły.

Problem tkwi nie w tym, że jestem dzieckiem kultury obrazkowej (pamiętam prawdziwie intensywne doznania metafizyczne, towarzyszące lekturze „Madame” Libery), ale w jakości owych zdań i słów. To po prostu tragicznie napisana bajeczka o wielokrotnych orgazmach i relatywizmie moralnym, czyli kliszy, którą pisarze wespół ze scenarzystami filmowymi zajeździli już dawno. Główny bohater to kolejny model, który nazywam „pobawmy się w podwórkowy relatywizm”. Taki jest Dexter Morgan. Taki też jest Hannibal Lecter czy Doktor House. Ziew, ziew i jeszcze raz ziew. To jest złe pisarstwo. To jest zła, nudna szkoła pisania. Powinienem być wdzięczny autorce, ponieważ dzięki Greyowi przypomniałem sobie o pewnej bardzo ważnej regule kreowania fikcyjnych postaci – narrator nie może się zachwycać swoim bohaterem. Grey w oczach narratorki, czyli Any, jest „hipnotyzujący”, „magnetyczny”, „superseksowny”. Ale czemu taki jest? Czy to wynika z jego działań czy czerstwych dialogów? Nie. Grey jest seksowny, bo tak mówi narratorka. Tego, że detektyw Marlowe był tajemniczy i cyniczny, Raymond Chandler nie musiał nam co kilka stron powtarzać.

Dlatego nie widzę potrzeby ekranizowania tych literackich pomyj. Mam gdzieś to, że pali się do nakręcenia tego filmu sama Angelina Jolie, bo z tej mąki smacznego chleba nie będzie, nawet jeśli kucharz dorzuci od siebie kilka szczypt własnych przypraw. Ponoć autor „American Psycho”, Bret Easton Ellis, zainteresowany jest napisaniem scenariusza do adaptacji, a Emma Watson, która nalatała się już na miotle z Potterem, chce przeskoczyć na miotłę Greya (łapiecie? Chce wskoczyć na jego miotłę, hi, hi, hi)… I co z tego, pytam grzecznie? Sprawy seksu zostały już na ekranie omówione, zarówno w wersji hard u Pasoliniego, jak i wersji mocno osadzonej w problemach cywilizacyjnych („Californication” dotyka je nieco lżej, a genialny „Wstyd” już głębiej, bez lukru).

Popkultura nie potrzebuje Christiana Greya, tak jak i nie potrzebowała licealnych wampirów, Uwe Bolla i reaktywacji Frugo. Martwię się jednak, że usłyszę od koleżanek coś zgoła innego, mianowicie, że może i popkultura celuloidowego Greya nie potrzebuje, ale one i tak z chęcią przygarną go choćby na jedną noc.

REKLAMA