Moja wrześniowa filmowa wyprawka
Doceniać kino nauczyłem się, kiedy zdałem sobie sprawę, że jest moim kumplem nie mniejszym niż Lewar z zamojskiego pubu czy któraś z Paulin czy Anek. Nie stukniesz się z nim browarem, nie wyjdziesz do klubu, bo kino to jednak przyjaciel cichy, acz wymagający – siada obok wygodnie na fotelu, nawet nie każe Ci opowiadać własnych historii, tylko grzecznie czeka. Podczas seansu gapi się na Ciebie, licząc, że doznasz właściwych olśnień, nauczysz się czegoś, zrozumiesz. To przyjaciel, który robi Ci drenaż skwaśniałego już mózgu, a w zamian nie oczekuje, że pożyczysz mu 50 złotych do pierwszego.
O terapii poprzez kino pisano wielokrotnie, ja w temat nie wnikam, bo najzwyczajniej się na tym nie znam. Pedagogika też często korzysta z kinematografii, nie chodzi tylko o materiały edukacyjne bądź szkoleniowe, ale stricte filmy fabularne. Coś się z tą edukacją filmową dzieje również w Polsce, powstała nawet niedawno pierwsza reżyserska szkoła średnia z inicjatywy między innymi Bogusława Lindy. Jeśli trzymamy się już szkół i pedagogiki, właśnie zacząłem kolejny już rok pracy jako polonista w gimnazjum i nauczyciel pisania dla dorosłych, pewnie guzik Was to obchodzi, ale nie chciało mi się kończyć wakacji, straszliwie mi się nie chciało. Czułem się, jakby jakaś pieprzona strzyga energetyczna wyssała ze mnie wszystko, co sprawiało, że ten zawód kręcił mnie równie mocno, co kobiece szyje i kanapki z Burger Kinga. Pierwszy raz w życiu miałem to wszystko gdzieś, rzeczy, które sprawiały mi przyjemność traciły wartość, cele, które chciałem osiągnąć, wydawały mi się nieosiągalne, trudniejsze niż zazwyczaj (wszak gdzie, jak gdzie, ale nakręcenie, mentalny „energizer”, podskórna „zajebistość” to czynniki ważne w edukacji, jeśli jakiś nauczyciel uważa inaczej, to nie ma bladego pojęcia, o czym do cholery mówi).
Sposobów na doładowanie baterii jest kilka – wyjazd ze znajomymi, kilka imprez, dobre jedzenie, sport… Zrobiłem jednak coś jeszcze, mianowicie pożyczyłem wszystkie filmy o nauczycielach, jakie znam. I tym oto sposobem jeszcze raz wysłuchałem, co do powiedzenia Robinowi Williamsowi ma zszargany emocjonalnie geniusz Will w „Buntowniku bez wyboru”. Przypomniałem sobie. Tak, przypomniałem sobie, że uwielbiam szkolnych buntowników. Uwielbiam ich prostować. I znowu przeżywam te emocje, jak Matt Damon płacze przy swoim nauczycielu, mentorze i obrońcy. Cóż za wspaniała scena! Jedziemy tą wyboistą drogą dalej, znowu z Robinem Williamsem – „Stowarzyszenie umarłych poetów” zrobiło, co trzeba, przypomniałem sobie, czym jest niekonwencjonalne podejście do dydaktyki, skąd się bierze miłość do literatury oraz poczucie nauczycielskiej misji. Ryan Gosling ze „Szkolnego chwytu” dowodził, że belfer może upaść, żaden w tym skandal. Upadanie i podnoszenie się jest wpisane do zawodu wykładowcy i nauczyciela również. Odfajkowane. Czuję się lepiej. Oczywiście wybrałem sferę mi znaną, ale jestem w stanie wyobrazić sobie sportowca, który postanawia wrócić do treningów po obejrzeniu jakiegoś dramatu albo korporacyjnego leminga, który po „Jerrym Maguire” zechciał zerwać więzy szujostwa.
Pewnie to wszystko nie jest takie proste, jak się wydaje, nie zmienimy swojego nastawienia do życia z powodu obejrzenie dzieła, które otwiera oczy. Są osoby, które tak myślą, ja do nich nie należę, uważam natomiast, że kino – wespół z drobnymi sukcesami, przyjaciółmi i całym tym sztafażem dobrych rzeczy – może być niezwykle pomocne. Lepsze to niż butelka Jacka Danielsa i kąpiele w SPA. Gwarantuję.