search
REKLAMA
Felietony

Kalifornia i udręka rozdziałów

Jakub Koisz

12 grudnia 2013

REKLAMA

Pisanie nie jest podniecające dla ogółu społeczeństwa. To nie taniec, śpiewanie, ciuszki i odgrywanie ról. Do momentu wyboru drogi życiowej, czyli końca studiów, wstydziłem się pisania, tej potrzeby szukania możliwości publikowania czegokolwiek i gdziekolwiek. Pisanie jako umiejętność społeczna jest jeszcze w porządku, pomaga zrobić listę zakupów i wysłać maila do babci, ale światotwórstwo, proza, poezja i krytyka filmowa śmierdziały mi czymś nazbyt osobliwym. Mimo to pisaliśmy. To bardziej osobiste wklepywanie liter zawsze żądało czyjejś uwagi, pochwały i zachęty, więc łatwo nie było. Czasami ową zachętą było uczucie odpowiedniości tematu, czasami inspiracja, a niekiedy – popkultura. Mnie do ponownego pisania zachęciło „Californication”. Kilka dni temu oficjalnie, dzięki Facebookowi, dowiedziałem się, że 7. sezon będzie ostatnim. I dobrze.

W dzieciństwie za idoli mieliśmy zapewne gwiazdy rocka oraz aktorów, a na pewno – cały zastęp fikcyjnych postaci. Nawet jeśli lubiliśmy literaturę, niewielu z nas marzyło o byciu pisarzem. Wybaczcie, ale tak po prostu było, do dzisiaj słyszę głosy znajomych z liceum: „tak trudno przelać myśli na papier”, „znowu do oddania ten cholerny tekst, esej”… Może niektórzy chcieli tyrać jako współczesna forma skryby, zajmować się copywritingiem albo poprawiać tekst, ale nie były to marzenia w stylu „wyjadę, zwojuję świat i będę wielki”, a raczej „ten zawód wydaje się łatwy i bezpieczny”. Pisanie jako sposób na życia pojawia się bowiem późno, wcześniej jest zawsze strażak, aktor i policjant, wynika więc z tego, że skoro to trudne i nieopłacalne, musimy infantylnieć wraz z wiekiem, skoro chcemy się zajmować pisaniem. To bolesna, pełna upokorzeń droga przez pokrzywy.

Dlatego potrzebna była nobilitacja tego zawodu w popkulturze, wykreowanie swoistego antybohatera, który sprawiłby, że to życie spędzone nad klawiaturą i maszyną do pisania może wydać się odrobinę ciekawsze. Stephen King mówił, że pisanie to przygoda, ale kto mu tam wierzy, szczególnie, że to demoniczna gęba niegodna zaufania. Tom Kapinos, scenarzysta serialu, ulepił więc Hanka Moody’ego, zapijaczonego wiecznego chłopca w ciele mężczyzny, który ze słowem radzi sobie świetnie, ale w innych sferach życia nie radzi sobie koncertowo. Mimo to widz mu zazdrości. Wydał kilka książek, pisze na blogu, jeździ porsche, sypia codziennie z inną laską, odcinając kupony od sukcesu ekranizacji swojej powieści, ale jest jednocześnie nieszczęśliwy, że och, tylko płakać. Bo Hank to taki przystojniejszy Charles Bukowski, który mocniej się skumał z Hollywood, pracować więc nie musi, tylko chlać i ciupciać, a jednocześnie – jakimś sposobem zachowywać kaloryfer na brzuchu. Wygodne dla scenarzysty, który wymyślił sobie, że bardziej niż pisarzem Hank jest zakochanym w samej idei romantyzmu współczesnym samcem alfa. Najbardziej (z istot żywych, a nie fantazmatowych idei) kocha swoją córeczkę Beccę, a zaraz potem na liście jest jej mama, przepiękna Karen. Tylko tyle skrywa w sobie miłości do osób drugich, bo poza tym kocha siebie i swoje dowcipy. Karen natomiast, równie pokręcona i urocza co męski protagonista, ciągle się waha, boi, wyrywa z ramion całuśnego Hanka, bowiem życie u boku artysty nie należy do łatwego. I tak przez sześć sezonów widzimy odrobinę pisarstwa, a więcej komediodramatu, ze wskazaniem na to drugie, bo ciągle w środku narracji tkwi ten wątek miłosny, uroczy, bo z aktorów bije chemia oraz dystans do roli, ale koniec końców przesadnie melodramatyczny. Szkoda, że to wszystko kosztem pisarstwa…

Do serialu podchodziłem kilka razy jak pies do jeża, skacząc z sezonu na sezon, czekając, aż wrócą te przepiękne momenty, w których scenarzyści pokazują, że przywiązują wagę do słowa. Coraz mniej ich jednak było, a cały potencjał twórczy wtłoczono w dowcipy i riposty. Krotochwila, a nie dramat, więc kiedy przychodzą poważniejsze tematy, na przykład alkoholizm i samobójstwo, bardzo szybko zamiatane są pod dywanik, bo za mrocznie być nie może. Serial musi bawić, widz musi kochać Hanka, a seks to najlepszy magnes; nie winię za to twórców. Szkoda jednak, że serial sprzedaje nam to, co takie dzisiaj modne – antybohaterstwo motywowane (to moja własna definicja). Hank jest zabawny, sypie tekściorami jak z rękawa i obiegowo się przyjęło, że musimy kibicować zabawnym ludziom, oni są jak Tony Stark z „Iron Mana”, komedianci na zewnątrz, a w środku noszą traumy i blizny. Nie można być złym i potrafić serwować zabawne monologi adekwatne do każdej sytuacji – to stereotyp nie tyle mylący, co psychologicznie nieuzasadniony. Można być zabawnym i można być skurwielem.

„Californication” ma swoje grzechy, głównie scenariuszowe, ale to chyba jedyny serial poruszający się w świecie osobistego pisarstwa, tylko w małej części skomercjalizowanego, ale głównie takiego – o sobie, swoich przeżyciach, doświadczeniach. Zabrzmi to dziwacznie, ale przewijałem odcinki, gdy pojawiały się te wszelkie sceny erotyczne (swoją drogą, nie pamiętam naprawdę podniecającej sceny łóżkowej z tego serialu), zatrzymując się na wątkach twórczych i rodzinnych. Bo może to serial o facecie, który chce odzyskać kobietę, a może o trudnościach tworzenia… Tematy prawdziwe, choć podlane sosem z torebki instant. Należy jednak „Californication” przyznać – sprawiło, że pisanie mogło się wydawać seksowne. Choć na chwilę. Nie będę tęsknił za Hankiem, niech się zejdzie ze swoją ukochaną, zostawi na lotnisku brudne porsche oraz przepoconą czarną koszulkę, ale oby dał w tym ostatnim sezonie coś, co jest winien wszystkim fanom, którzy nie szukają tylko lśniących cycków – kawał dobrego pisarstwa. Potem niech leci, gdzie chce.

Californication-Season-6

REKLAMA