search
REKLAMA
Felietony

Dlaczego DIUNA Villenueve’a to rozczarowujące science fiction

„Diuna” Denisa Villeneuve’a jawi się jako kolejna ofiara hollywoodzkiego przemysłu filmowego, przedkładającego spektakl nad treść.

Tekst gościnny

25 października 2024

REKLAMA

Autorem tekstu jest Krzysztof Żwirski. 

Jako miłośnik sagi „Diuna”, który przeczytał wszystkie części tego monumentalnego dzieła ponad trzydziestokrotnie, czuję się głęboko związany z uniwersum stworzonym przez Franka Herberta. Ta epicka opowieść o polityce, religii i ekologii stała się integralną częścią mojego intelektualnego i emocjonalnego krajobrazu. Każda kolejna lektura odsłaniała przede mną nowe warstwy znaczeń, subtelności języka i głębię filozoficznej refleksji. „Diuna” to nie tylko moja ukochana powieść – to pryzmat, przez który nauczyłem się patrzeć na złożoność ludzkiej natury i społeczeństwa.

Z taką bagażem doświadczeń i emocji podszedłem do najnowszej adaptacji filmowej Denisa Villeneuve’a. Moje oczekiwania były ogromne, ale jednocześnie przepełnione obawą, czy którykolwiek reżyser jest w stanie przenieść na ekran bogactwo i głębię oryginału. Niestety, moje obawy okazały się uzasadnione.

„Diuna” Denisa Villeneuve’a jawi się jako kolejna ofiara hollywoodzkiego przemysłu filmowego, przedkładającego spektakl nad treść. Ta dwuczęściowa epopeja, choć na pierwszy rzut oka imponująca wizualnie, okazuje się być pustynnym mirażem – olśniewającym, lecz ulotnym, pozostawiającym widza z uczuciem niedosytu i rozczarowania. Fabuła ekranizacji zawodzi swoją jednowymiarowością. Historia młodego Paula Atrydy, zamiast być wnikliwym studium władzy i odpowiedzialności, przekształca się w typowy hollywodzki blockbuster. Złożoność politycznych machinacji ustępuje miejsca uproszczonym konfliktom, a filozoficzne rozważania nikną w cieniu efektownych scen akcji. Wielowarstwowa narracja oryginału zostaje spłaszczona do poziomu prostej opowieści o walce dobra ze złem.

Koncepcja Kwisatz Haderach w filmie nie sięga nawet powierzchni głębi oryginału. Zamiast fascynującej eksploracji natury świadomości i czasu, otrzymujemy jedynie szkic potencjału tej idei. Produkcja pomija fundamentalne pytania o naturę przeznaczenia i wolnej woli, które stanowiły rdzeń powieściowej interpretacji tej postaci. Równie powierzchownie potraktowano strukturę Imperium – zamiast misternej sieci zależności i intryg, widz dostaje prosty, czarno-biały konflikt między rodami.

Strategia podziału pierwszej książki na dwie części ujawniła szereg problemów narracyjnych. Choć teoretycznie daje przestrzeń do rozwinięcia świata Diuny, w praktyce zaburza rytm opowieści. Pierwsza część ugina się pod ciężarem ekspozycji, podczas gdy druga gubi się w wirze akcji, tracąc z oczu esencję oryginału. Ten podział sprawia, że żadna z części nie funkcjonuje jako samodzielne dzieło, a całość traci spójność narracyjną.

Obsada, mimo swojego niewątpliwego talentu, nie znajduje przestrzeni do pełnego rozwinięcia postaci. Timothée Chalamet nie oddaje złożoności wewnętrznych zmagań Paula – jego interpretacja nie zgłębia psychologicznej głębi bohatera stojącego na krawędzi profetycznej świadomości. Jego przemiana w mesjańską figurę wydaje się pospieszna i powierzchowna. Rebecca Ferguson nie otrzymała szansy na pokazanie pełni politycznej przenikliwości Lady Jessiki – jej rola ogranicza się głównie do wymiaru macierzyńskiego, gubiąc po drodze złożoność postaci Bene Gesserit.

Villeneuve, zazwyczaj błyskotliwy w gatunku science fiction, tym razem gubi się w monumentalności własnej wizji. Techniczna perfekcja reżyserii nie rekompensuje braku emocjonalnej głębi. Kluczowe sceny, choć wizualnie oszałamiające, nie poruszają widza tak, jak powinny. Reżyser zdaje się koncentrować na formie kosztem treści, tworząc obraz, który bardziej imponuje niż angażuje. Warstwa wizualna, zachwycająca w swojej skali, paradoksalnie przytłacza intymność historii. Majestatyczne krajobrazy Arrakis, choć hipnotyzujące, odwracają uwagę od ludzkiego wymiaru opowieści. Efekty specjalne, szczególnie w scenach z czerwiami, balansują na granicy realizmu, czasami wkraczając w obszar niezamierzonej przesady. Ta wizualna ekstrawagancja często działa na niekorzyść bardziej subtelnych elementów narracji.

Produkcja nie radzi sobie także z wielowymiarowością oryginalnego dzieła. Zamiast wnikliwej analizy kolonializmu i eksploatacji zasobów, otrzymujemy jedynie powierzchowne nawiązania do tych tematów. Kultura Fremenów traci swoją głębię, stając się malowniczym tłem dla heroicznej podróży głównego bohatera. Polityczne i społeczne komentarze, tak istotne w powieści, zostają stłumione przez potrzebę tworzenia widowiskowego kina akcji. Psychologiczna i filozoficzna warstwa powieści ulega znaczącemu spłyceniu. Sceny mentalnego treningu i wizji przyszłości, choć wizualnie efektowne, wydają się oderwane od głównej narracji. Fascynująca koncepcja genetycznej pamięci zostaje zredukowana do serii niejasnych obrazów. Film nie podejmuje próby zgłębienia fundamentalnych pytań o naturę świadomości i tożsamości, które stanowiły o sile oryginału.

W zestawieniu z innymi adaptacjami science fiction, wersja Villeneuve’a ujawnia swoje ograniczenia. Technicznie przewyższa wcześniejszą adaptację Lyncha, ale brakuje jej surrealistycznej odwagi i artystycznej bezkompromisowości. W dążeniu do masowej przystępności, fabuła traci intelektualną prowokacyjność oryginału. Ta adaptacja pokazuje, jak trudno jest przełożyć złożone dzieło literackie na język kina bez utraty jego istotnych elementów. Ścieżka dźwiękowa Hansa Zimmera, imponująca w swojej skali, często dominuje nad narracją zamiast ją wspierać. Monumentalne brzmienia, mające podkreślać epicki rozmach historii, miejscami graniczą z nadmiernym patosem. To znaczący kontrast wobec subtelniejszego podejścia Johanna Johannssona w “Arrival” tego samego reżysera. Muzyka, zamiast budować atmosferę, czasami przytłacza delikatniejsze momenty.

Gwiazdorska obsada nie wykorzystuje w pełni potencjału swoich ról. Oscar Isaac nie zgłębia tragicznego wymiaru księcia Leto, którego świadomość nadchodzącej zagłady stanowiła jeden z najbardziej poruszających wątków powieści. Jason Momoa sprowadza złożoną postać Duncana Idaho do roli charyzmatycznego wojownika, pomijając jego głębszą lojalność i mądrość. Baron Harkonnen w wykonaniu Stellana Skarsgårda nie dorównuje złowrogiej subtelności swojego literackiego pierwowzoru, stając się bardziej jednowymiarowym antagonistą.

Obraz pomija lub marginalizuje kluczowe elementy świata przedstawionego w powieści. Mentaci, których rola w świecie bez komputerów była fundamentalna, stają się zaledwie postaciami tła. Gildia Kosmiczna, której monopol na międzygwiezdne podróże stanowił fundament ekonomiczny Imperium, ledwie pojawia się w narracji. Te pominięcia zubażają bogactwo uniwersum Diuny i upraszczają złożoność jej świata. Tempo opowieści cierpi na nierównomierność, co szczególnie widać w kluczowych momentach fabuły. Wydarzenia o fundamentalnym znaczeniu dla historii przemykają zbyt szybko, podczas gdy mniej istotne sceny ciągną się niepotrzebnie. Szczególnie ucierpiała na tym transformacja Paula w Muad’Diba – proces, który w powieści stanowił fascynujące studium przemiany osobowości, w adaptacji staje się serią pospiesznych scen.

Relacja Paula i Chani nie oddaje złożoności oryginału. Zamiast subtelnej gry kulturowych różnic i osobistych dylematów, otrzymujemy uproszczony wątek romantyczny. Produkcja nie zgłębia napięcia między osobistymi pragnieniami a ciężarem przeznaczenia, które czyniło tę relację tak fascynującą w powieści.

Film nie oddaje sprawiedliwości złożoności feudalnego świata “Diuny”. Skomplikowana sieć politycznych i ekonomicznych zależności została uproszczona do podstawowych konfliktów międzyrodowych. Brakuje szerszego kontekstu działania korporacji CHOAM czy niuansów dworskich intryg. Zamiast wielowymiarowego obrazu społeczeństwa przyszłości, otrzymujemy uproszczoną wizję konfliktu o zasoby. Ekologiczny wymiar “Diuny” nie wybrzmiewa z należytą siłą. Środowisko Arrakis, w powieści będące pełnoprawnym bohaterem opowieści, staje się jedynie egzotyczną scenografią. Głęboka refleksja nad relacją człowieka z naturą ustępuje miejsca widowiskowym ujęciom pustyni. Produkcja nie zgłębia fundamentalnego związku między ekologią planety a jej mieszkańcami, który stanowił jeden z najważniejszych tematów powieści.

Technologiczny aspekt świata przedstawionego również traci na spójności. Reżyser nie potrafi przekonująco uzasadnić nieobecności zaawansowanych komputerów, która w powieści stanowiła fundament społecznego i politycznego porządku. Zamiast tego prezentuje niekonsekwentną mieszankę archaicznych i futurystycznych elementów, która nie tworzy spójnej wizji przyszłości. Dialogi w adaptacji nie dorównują literackiemu pierwowzorowi. Zamiast filozoficznej głębi i poetyckiej finezji języka Herberta, otrzymujemy uproszczone wymiany zdań, które często służą jedynie posuwaniu akcji do przodu. Brakuje językowej warstwy, która w powieści tworzyła dodatkowy wymiar znaczeniowy.

Podsumowując, “Diuna” Villeneuve’a pozostaje dziełem niekompletnym. Mimo technicznej wirtuozerii i wizualnego rozmachu, nie udaje jej się uchwycić duszy oryginału. To film, który olśniewa oko, ale nie angażuje umysłu w stopniu, jakiego należałoby oczekiwać od adaptacji tak znaczącego dzieła. Zamiast wielowymiarowej refleksji nad naturą władzy, religii i ludzkiej świadomości, otrzymujemy efektowne, ale powierzchowne widowisko.

Ps: Głęboko i gorąco zachęcam do przeczytania książek.

REKLAMA