Czy warto czekać na kolejny sezon STRANGER THINGS?

Już niedługo finałowy sezon Stranger Things. A przynajmniej jego pierwsza część. Lub rozdział pierwszy pierwszej części finałowego sezonu. Kto by się połapał w dystrybucyjnym gambicie Netflixa? Grunt, że będą kolejne odcinki flagowego serialu streamingowego giganta, które mają się podobno zsumować w zakończenie serii. Niemal dziesięć lat po premierze Mike, Jedenastka, Hopper i spółka doczekają się konkluzji swojej przygody – przynajmniej do czasu, gdy tabelki w Excelu wskażą, że trzeba ich reaktywować na kolejną misję. Przed premierą piątego rozdziału Stranger Things wypada zauważyć słonia w pokoju i zapytać, czy warto jeszcze czekać na nowe odcinki?
Pierwszy sezon serialu braci Duffer to był prawdziwy złoty strzał. Idealnie wpasowany w szalejącą nostalgię za latami 80. i ejtisowym klimatem, atrakcyjnie skrojony zarówno pod masowego odbiorcę, jak i popkulturowych freaków za sprawą wiązki tropów coming of age, young adult, horroru, SF i grającego tropami gatunków pastiszu. Premierowy rozdział oglądało się świetnie, dawał dużą frajdę i wciągał swoją nonszalancją, z którą łączył bezpretensjonalną rozrywkę i formalną samoświadomość. Można było przymknąć nawet oko na ostentacyjne kapitalizowanie przez serial wspomnianej wyżej nostalgii oraz marketingowy zalew treści reklamowo-konsumpcyjnych wygenerowany przez serial.
W drugim sezonie było nieco gorzej – formuła trochę złapała zadyszkę, ale Dufferowie obronili ją udanym wprowadzeniem nowych postaci i prostym, ale satysfakcjonującym rozwinięciem postaci po wydarzeniach z pierwszego rozdziału. Potem przyszedł zaś zastrzyk energii w znakomicie pastiszowym, pstrokatym i spektakularnym sezonie trzecim. I gdyby twórcy oraz Netflix zdecydowali się na nim poprzestać – zgodnie z trajektorią opowieści i szanując wieńczące trzecią serię fabularne konkluzje – Stranger Things byłoby jednoznacznie kultowym hitem. Niestety maszyna marketingowa uruchomiona przez design serialu braci Duffer nie chciała się zatrzymać i po trzech latach od zakończenia serii trzeciej doczekaliśmy się następnej (a teraz, po kolejnych trzech latach, jeszcze jednej), co stawia jakość i sens Stranger Things pod znakiem zapytania.
Rozbity na dwie części czwarty sezon zapisał się w popkulturowej pamięci za sprawą kilku spektakularnych scen, z których jedna wywindowała wyciągnięty z archiwum przebój Kate Bush ponownie na szczyty rankingów popularności. Można zapomnieć, że poza tymi jaśniejszymi fragmentami był to sezon daremny, oparty na wymuszonych fabularnych nitkach i kompletnie pozbawiony pomysłu na to, co zrobić ze znaczną częścią postaci. Nie pomagało, że dziecięcy aktorzy się zestarzeli, a w przypadku niektórych dorastanie boleśnie zweryfikowało potencjał aktorski. Nie wspominając o Millie Bobbie Brown, która po znakomitym przyjęciu swojej kreacji z pierwszej serii uwierzyła ewidentnie we własny talent i charyzmę, z sezonu na sezon grając coraz bardziej manierycznie i gwiazdorsko, co po powrocie serialu stało się już mocno irytujące. O ile w seriach 1-3 widać było serce Dufferów i jakiś koncept, który wyłaniał się z agresywnego marketingu retro stylistyki, tak czwarta seria była już ewidentnym skokiem na kasę, mającym generować wyświetlenia, ruch w sieci i zarobki, bez oglądania się na takie banały jak artystyczny walor czy jakość bazowego produktu.
Obecnie Stranger Things – toczące się coraz bardziej generyczną, leniwą i zwyczajnie nieciekawą fabułą, wymuszające uwagę sporadycznymi iskierkami spektaklu i przywiązaniem do nierozwijanych sensownie postaci – jest z jednej strony wielką marką, z drugiej strony cieniem tego, czym był kiedyś. Można powiedzieć, że serial Dufferów stał się tym, w kontrze do czego się narodził – wielkim korporacyjnym walcem, nabijającym słupki i tabelki, a za to zupełnie gubiącym miłość do popkultury jako takiej. Nie ma już w serii energii i kreatywności (nie mylić z inscenizacyjnym sznytem), nie ma odwagi obecnej jeszcze w trzeciej serii, jest już tylko kalkulowany fan serwis i bezpieczne zagrywki pod prognozy reakcji w social mediach. Mało wskazuje na to, żeby piąty sezon miał to zmienić. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że biedne dzieciaki ze Stranger Things nie będą zmuszane do wcielania się w swoje role, aż włosy im posiwieją, a twarze pokryją zmarszczki.