ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #6
Nowy rok zaczął się w kontekście filmowym wyjątkowo hucznie, bo absolutnie eklektycznym zestawem kinowych premier, rozpoczynających równiutko 1 stycznia swój oficjalny żywot w nadwiślańskim kraju. Od polskiej komedii romantycznej poprzez belgijsko-francuską wariację na temat religii po efektowny amerykański dramat dociekający źródeł recesji ekonomicznej. Do kin wszedł również pewien z pozoru atrakcyjny remake, z którym postanowiłem spędzić pierwszy wieczór 2016 roku.
Chodzi o Sekret w ich oczach, kryminał napisany i wyreżyserowany przez Billy’ego Raya (odpowiadał, między innymi, za scenariusz Kapitana Phillipsa), z Chiwetelem Ejioforem, Julią Roberts, Nicole Kidman i kilkoma innymi znanymi twarzami w obsadzie aktorskiej. W dużym skrócie jest to opowieść o amerykańskim agencie rządowym, którego koleżance z pracy ktoś brutalnie morduje córkę. Gdy okazuje się, że sprawca jest z różnych powodów nietykalny, mężczyzna porzuca pracę i potencjalną miłość życia, by zaszyć się na drugim końcu Ameryki. Po trzynastu latach wraca, by rozwiązać sprawę siłą, wyjaśniając przy okazji, dlaczego tak długo mu to zajęło, a że narracja jest prowadzona na obu płaszczyznach czasowych, niczego ważnego nie zdradzam. Ot, kryminał jakich wiele. Przewidywalny, zbyt oczywisty i scenariuszowo dziurawy. Ale po przymknięciu oka potrafi zaoferować niespełna dwie godziny (nie)pamiętnej rozrywki. Sęk w tym, że ten wtórny filmowy przeciętniak to amerykański remake argentyńskiego Sekretu jej oczu, nagrodzonego kilka lat temu Oscarem arcydzieła Juana Joségo Campanelli.
Nie oczekiwałem po seansie Sekretu w ich oczach zbyt wiele. Naprawdę. Tym bardziej, że w sylwestra przypomniałem sobie wyśmienity oryginał, którego nie potrafię od kilku lat wyrzucić z głowy. Podejrzewałem, że Amerykanie sknocą ten remake, znani są w końcu z tego, że przeważnie knocą i spłycają własne wersje nieanglojęzycznych przebojów. Ale miałem cichą nadzieję, że jednak się mylę i warto dać filmowi szansę, a poza tym zżerała mnie ciekawość obranego kierunku, poparta nazwiskami, którym nauczyłem się przez lata ufać. Rezultat był, niestety, taki, jakiego można się było spodziewać. Niemniej jednak srodze zawiodłem się na filmie Raya nie dlatego, że był niemrawy, pustawy i zdecydowanie zbyt dosłowny (bohaterowie mówią, co czują, i wyjaśniają widzowi werbalnie rozwój fabuły), lecz ze względu na to, że reżyser/scenarzysta potrafił jedynie z pierwowzoru ująć, nie dodając w zamian nic od siebie.
Sekret jej oczu, porażający emocjonalnie obraz o pamięci, sprawiedliwości, bierności, życiu w impasie, z tłem w postaci społeczno-politycznych turbulencji wstrząsających Argentyną, został przekształcony w wypełniony stereotypami gatunkowymi kryminał dla masowego widza. Nie mam nic przeciwko takim filmom, solidny amerykański eskapizm często doceniam, ale zabolało mnie, że wielowymiarowy, wymagający, trudny do jednoznacznego rozszyfrowania obraz został potraktowany w sposób tak obcesowy i zgoła lekceważący. A że 1 stycznia sprzyja refleksjom, a w 2016 roku czeka nas spora porcja przeróbek, zacząłem zastanawiać się nad sednem remake’u.
Jak coś, co jest z zasady powtórką, przetworzeniem, czy też nawet poprawką, ma oferować doświadczenie autentycznie nowe, świeże, być może w jakiś sposób zaskakujące?
Odpowiedź jest, wbrew pozorom, bardzo prosta. Remake musi być interpretacją, nie dosłownym odczytaniem bądź sparafrazowaniem. Interpretacją na dodatek odważną, bo twórca, który obawia się przetwarzać czyjeś myśli, pomysły i koncepcje, żeby powiedzieć coś od siebie, powinien zostać w swojej piaskownicy. Remake musi być przekładem, kulturowym i społecznym, w takim samym stopniu, w jakim tłumacz przekłada zagraniczną książkę na rodzimy język – nie wystarczy opisać innymi słowami wyglądu, sytuacji i poczynań bohaterów, należy zrozumieć i następnie zaktualizować ich mentalność i światopogląd. Dlatego właśnie Scorsese wybrnął udanie z przerabiania Infernal Affairs: Piekielnej gry – zachował fabularny kręgosłup i emocjonalne jądro opowiadanej historii, ale przeniósł akcję Infiltracji z Hongkongu do irlandzkiego Bostonu oraz zmienił akcenty postaci, psychologiczne relacje pomiędzy nimi, a nawet sposób, w jaki myślą o sobie oraz otaczającej je rzeczywistości. Spłycił oczywiście przy okazji wymowę oryginału, ale dodał od siebie na tyle dużo, że przynajmniej ja uważam, że odniósł naprawdę duży sukces ze swoją interpretacją.
Takich przykładów jest znacznie więcej, gdyż wbrew obiegowej opinii istnieje całkiem pokaźna lista udanych remake’ów. Zack Snyder znakomicie zaadoptował zombie z filmu George’a A. Romero do coraz szybszego i bardziej efektownego kina XXI wieku – jego Świt żywych trupów podkręcił tempo, podniósł brutalność do potęgi i zaktualizował alegoryczne przesłanie oryginalnego horroru, jednocześnie składając mu piękny hołd i pozostawiając lwią część anty-konsumpcyjnej wymowy. Brian De Palma wziął w swoim Człowieku z blizną na warsztat jednego z najbardziej ikonicznych i notorycznych gangsterów amerykańskiego kina lat 30., Tony’ego Camonte, pochodzącego z włoskiej dzielnicy Chicago, po czym stworzył na jego bazie legendę kubańskiego imigranta Tony’ego Montany, który w Miami lat 80. zbudował kokainowe królestwo. Niby opowiadają o tym samym, niby podobny wydźwięk, ale cały społeczno-polityczny sztafaż, sposób mówienia, gestykulacji, wszystkie kostiumy i lokacje – zupełnie inne. Tak jak reżyserskie podejście, a jednak oba filmy znakomicie się uzupełniają.
Jednym słowem, nakręcenie dobrego remake’u jest sztuką, wymagającą dogłębnego zrozumienia tego, co się przerabia, ale również tego, na co się chce dany film przerobić.
W innym wypadku wychodzi klapa. W pełni tego świadomy był Hitchcock, który poprawił samego siebie – z Człowieka, który wiedział za dużo A.D. 1934 zrobił lepszego jakościowo i znacznie ciekawszego Człowieka, który wiedział za dużo A.D. 1956, nie ujmując jednakowoż nic własnemu pierwowzorowi. Kiedy próbuję postawić w takim towarzystwie Sekret w ich oczach, jeszcze bardziej wychodzą braki Raya w przygotowaniu do filmowego przekładu. Starałem się poświęcić temu obrazowi trochę więcej czasu, przemyśleć go i postarać się zrozumieć, co kierowało reżyserem i scenarzystą (który, tak po prawdzie, mógł być równie dobrze ofiarą producenckiego braku wyobraźni), ale nie byłem w stanie znaleźć satysfakcjonujących odpowiedzi.
Wystarczy wspomnieć, że akcja została przeniesiona z okresu argentyńskich czystek (sytuacja wpływała na każde słowo, gest i ruch głównego bohatera) do Ameryki podnoszącej się z tragedii 11 września, co w kontekście kinowym było maksymalnym pójściem na łatwiznę, boleśnie oczywistą decyzją, która miała chyba usprawiedliwić brak pomysłu na nową, rzucającą inne światło na oryginał interpretację. I na aktualizację osobowości oraz motywacji głównego bohatera, który ma wprawdzie inną powierzchowność, ale w wielu miejscach praktycznie cytuje Ricarda Darína z pierwowzoru. Kiedy grany przez Alfreda Molinę szef protagonisty prawił mu zero-jedynkowe kazania o wojnie z terrorystami wymagającej osobistych poświęceń, przypominałem sobie wszystkie te znakomite, niejednoznaczne filmy powstałe w tym temacie, które starały się go zgłębić, a nie wykorzystać dla efektownego (i sprawdzonego) gatunkowego sztafażu.
To tak, jakby ktoś u nas zdecydował się nakręcić uwspółcześniony remake Psów i zrobić z byłego SB-ka Franza Maurera, powiedzmy, eks-funkcjonariusza WSI, który próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości i komuś coś udowodnić, jednocześnie prezentując mentalność i język z filmu Pasikowskiego. Albo gdyby ktoś porwał się na przeróbkę Samych swoich pod kątem wyłącznie komediowym, humorystycznej walki z płotami, granatami, kotami i rowerami, zapominając jednak o istnieniu kontekstu Kresów Wschodnich, aspektu być może mało w filmie Sylwestra Chęcińskiego oczywistego, ale definiującego wszystko, co dzieje się na ekranie. Nie wspominając już nawet o realiach, w których perypetie Kargulów i Pawlaków zostały osadzone. Oba przykłady są zupełnie absurdalne, wiem o tym i mam nadzieję, że nikt nigdy się czegoś takiego nie podejmie, ale pozwalają określić dokładniej chorobę, która trawi coraz większą liczbę remake’ów; filmów kręconych dla nabijania koniunktury, a nie z jakiejkolwiek potrzeby czy chęci powiedzenia czegoś ciekawego lub wartościowego.
I muszę przyznać, że szlag mnie trafia za każdym razem, gdy słyszę o próbach Michaela Baya czy kogoś innego mających na celu doprowadzenie do powstania remake’u „Ptaków” Hitchcocka.
Bo choć wyznaję zasadę, że każdy film należy ocenić dopiero po jego obejrzeniu, nie potrafię oszukiwać siebie samego, że taki projekt może się udać. Spoglądam na kalendarz tegorocznych premier i pośród licznych remake’ów widzę Ben-Hura w reżyserii Timura Bekmambetowa, czyli faceta od Wanted – Ściganych oraz Abrahama Lincolna: Łowcy wampirów. Nie będzie to zapewne typowy remake, ale założę się, że też nie adaptacja powieści Lew Wallace’a – raczej pełna komputerowych popisów i innych fajerwerków zabawa w sandałową przesadę, skierowana do współczesnego masowego widza, który pragnie nie wartości, lecz – o ironio losu! – chleba i igrzysk. Będę się przed tym filmem bronił rękami i nogami, ale pewnie ostatecznie go obejrzę, żeby nie być gołosłownym w swej krytyce. Wierzę mimo wszystko, że przerabianie ma w wielu przypadkach prawo bytu, choćby po to, by przypomnieć o oryginale lub zbudować na jego bazie coś nowego (chyba że ktoś stwierdzi, że nadszedł czas na remake Obywatela Kane’a lub Ojca chrzestnego; tego nie wybaczę). Musi mieć jednak sens i – proszę wybaczyć oczywistą analogię – odkrywać sekrety skrywające się w oczach, a nie tylko zmieniać makijaż.
Nie muszę chyba dodawać, że zachęcam do obejrzenia Sekretu jej oczu Juana Joségo Campanelli.
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska