ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #24: W KRZYWYM ZWIERCIADLE
Nienasycony Ralph Fiennes tworzy w filmie Luki Guadagnino jednoosobowy show, aktorski odpowiednik odjazdowego koncertu rockowego, a jego taniec do Emotional Rescue Stonesów uważam za jedną z najlepszych i najbardziej satysfakcjonujących scen roku. Po seansie zacząłem jednak zastanawiać się, dlaczego tak dobrze oglądało mi się gościa, który jest aroganckim palantem i z którym w życiu bym się nie dogadał. I naszła mnie mało odkrywcza myśl, że przecież bardzo często jest tak, że bohaterowie filmowi, których kochamy lub w taki czy inny sposób podziwiamy, w rzeczywistości nie wydawaliby nam się tak fajni.
Nie chodzi mi o szukanie w kinie własnych przeciwieństw czy niezdrową fascynację mrocznymi postaciami i wszelkimi charyzmatycznymi (anty)bohaterami stojącymi ponad prawem, moralnością i poprawnością polityczną. Bynajmniej. Piszę o postaciach normalnych ludzi, których można spotkać na ulicy, w pracy lub przypadkiem na jakiejś imprezie, a od których dzieli człowieka nieprzekraczalna przepaść wrażliwości, światopoglądu czy sposobu bycia. Również o filmowych bohaterach, którzy przypominają nie tylko z wyglądu irytujących znajomych, antypatycznych kolegów z dawnych szkolnych ław bądź też kumpli kumpli, w których obecności ma się ochotę zacząć walić głową w ścianę w nadziei na szybki przyjazd karetki. Kino żyje takimi postaciami od zawsze, w znacznej części przypadków ukazując ich jako pozytywnie zwariowanych, łagodnych ekscentryków bądź fajnych indywidualistów, którym warto kibicować w ich zmaganiach. To jeden z aspektów magii kina, który stanowi dla mnie zagwozdkę – daję się raz za razem wciągać w sympatyzowanie z jakąś postacią, która w rzeczywistości zupełnie nie przystaje do mojego świata.
Grany przez Fiennesa w Nienasyconych Harry jest ekstrawertycznym i hedonistycznym producentem muzycznym, który wypił w życiu wszystko, co można było wypić, wciągnął każdy towar świata i spełnił więcej seksualnych fantazji, niż było zgonów w Hot Shots 2, po czym stwierdził, że ciągle ma ochotę na więcej. Ten facet to chodzące libido, narzucający się wszystkim najlepszy-najgorszy kumpel i jednocześnie natrętny gaduła, który sypie pikantnymi anegdotkami jak z rękawa, roztaczając wokół siebie aurę człowieka, który nauczył się wcielać w życie mantrę Johna Keatinga ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów.
Nie znam osobiście żadnych producentów muzycznych, ale miałem w życiu do czynienia z kilkoma podobnymi samozwańczymi „królami życia” oraz awanturnikami z powołania i nigdy z żadnym do końca się nie dogadałem. Natomiast dzięki błyskotliwemu Fiennesowi, który przechodzi samego siebie w przekraczaniu wraz z Harrym wszelkich granic dobrego smaku oraz norm społecznych, w trakcie seansu kibicowałem tej postaci z uśmiechem na ustach. Choć powinienem był trzymać symboliczną sztamę z innymi bohaterami, tymi bardziej wyważonymi, szatański uśmiech Harry’ego, jego ujmująca szczerość oraz niebywała umiejętność wypowiadania setek z jakiegoś powodu atrakcyjnych nonsensów wywołały inną reakcję. Przyznaję, że później przyszedł lekki moralny kac, ale pewna fascynacja i tak pozostała.
Jedną z kluczowych właściwości dobrego kina jest wciąganie widza w ekranowy świat do tego stopnia, że ten zapomina czasami o tym, kim jest na co dzień. O wszelkich podziałach społecznych, o wyznaczonych odgórnie rolach do odegrania, wreszcie o własnych uprzedzeniach i lękach. I jest niezwykle ważne, by reżyserzy umieli przekuwać tę właściwość umiejętnie w filmowe obrazy rzeczywistości podniesionej do pewnej potęgi, bo w innym przypadku można widza tylko dodatkowo do czegoś lub kogoś zniechęcić. Harry w interpretacji Fiennesa, choć w pewnym momencie staje się emocjonalnym wampirem i na ekranie robi się nieprzyjemnie, jest akurat kreacją czysto rozrywkową i szczerze wątpię, by kogokolwiek przekonał do chwytania dnia lub sympatyzowania z ćpającymi na potęgę i agresywnymi seksualnie ludźmi artystycznej bohemy.
Ale już Ed Wood Johnny’ego Deppa i Tima Burtona dokonał czegoś niebywałego, przemieniając najgorszego reżysera świata, człowieka, którym przez lata pogardzano, w ikonę walki o spełnianie marzeń. Z kolei bohaterowie Goło i wesoło, przeciętni przedstawiciele brytyjskiej klasy robotniczej, którzy w rzeczywistości mało kogo by zafascynowali swoją osobowością, w filmie Petera Cattaneo stali się symbolami walki o wolność osobistą, nie wspominając o rozpaleniu do czerwoności kilkuset kobiet.
Wiem, że z żadnym z nich bym się nie dogadał na żywo, podejrzewam także, że gdybyśmy spotkali się gdzieś w przelocie na ulicy, co najwyżej posłalibyśmy sobie znudzone spojrzenia, ale w kinie wszyscy są równi, a marnie napisane życiowe scenariusze zamieniają się w piękne, dające do myślenia i poruszające historie. Czasami uwrażliwiają one widza w sposób, o którym ten nie ma w trakcie seansu pojęcia (ileż dobrego zrobił dla świata nieśmiały włóczęga Chaplina…), innym razem przechodzą ledwo zauważone, jednakże ta specyficzna manipulacja wpisana w samo sedno istnienia medium filmowego bywa doprawdy niezwykła. I pozwoliła wydać na świat setki klasycznych lub kultowych już dzisiaj postaci, które inspirują wyobraźnię ludzi na całym świecie. Uświadomił mi to wkurzający, podstarzały, łysiejący, przesadnie brodaty quasi-rockman z przerostem ego i buchającym libido, uwielbiający bawić się w emocjonalne gierki, imprezować do białego rana oraz paradować nago wszędzie, gdzie tylko się da. Z jakiegoś powodu czasami tylko takich (anty)bohaterów człowiek się słucha. Uważam, że to też jest w jakiś sposób wspaniałe.
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska