Woody Allen i jego filmy cz. 2 (1972-1975)
Przed wami druga część filmografii Woody’ego Allena, tym razem obejmująca lata 1972-1975. 4 kompletnie odmienne stylistycznie filmy, 4 różne opowieści. Cisza przed burzą.
Część pierwsza filmografii – lata 1966-1971
– My lawyer will call your lawyer.
– I don’t have a lawyer. Have him call my doctor.
W 1972 roku Woody Allen oraz jego wierni producenci wprowadzili na ekrany aż dwie produkcje. W maju na ekranach telewizorów zagościła adaptacja scenicznego przeboju Allena pt. „Zagraj to jeszcze raz, Sam”, w sierpniu zaś swoją premierę (kinową) miało „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale boicie się zapytać”.
Co prawda Allen nie wyreżyserował „Sama”, ale mimo to warto poświęcić mu troszkę miejsca. Jest to bowiem jedna z najlepszych pozycji w jego filmografii i pierwszy film nakręcony z Diane Keaton. Napisana przez Allena sztuka, na podstawie której powstał ten film, błyskawicznie zawojowała Broadway – grana była ponad trzysta razy, a do tej pory jest bardzo chętnie wystawiana przez teatry na całym świecie (również w Polsce). W momencie, gdy sztuka „Zagraj to jeszcze Sam” skończyła swój pierwszy sceniczny żywot, zachęceni niebywałym sukcesem producenci postanowili „kuć żelazo póki gorące” i przenieść historię na mały ekran. Praktycznie cała obsada, na czele z Allenem i Keaton, powtórzyła swoje role, na stołku reżyserskim zasiadł zaś nieco dziś zapominany (kto pamięta, o „Punkcie Zwrotnym” i jego 11 oscarowych nominacjach?) Herbert Ross.
Alter Ego Allena – Allan ma problemy z kobietami. Po odejściu żony nie jest w stanie na nowo poukładać swojego życia uczuciowego – każda randka kończy się spektakularną katastrofą. Sytuacja wydaje się beznadziejna, gdy nieoczekiwanie główny bohater zyskuje jednak sprzymierzeńcza – w trudnych chwilach zaczyna mu się ukazywać Humphrey Bogart, który swoimi radami stara się ratować sytuację.
Historia jest wciągająca i doskonale opowiedziana, a praktycznie każda scena wypełniona błyskotliwymi dialogami, całość zaś okraszona jest niegłupim morałem. Zdecydowanie jest to jeden z najlepszych i najśmieszniejszych filmów, w których maczał palce Woody Allen – o klasę przewyższa wszystkie jego „pełnoprawne” produkcje z pierwszego okresu twórczości. Aż dziw bierze, dlaczego nie zdecydowano się na kinową adaptację – byłby to murowany kandydat na przebój. Film do wielokrotnego użytku.
The defendant did commit an adulterous act with a sheep – most distasteful in view of the fact that the sheep was under 18 years old.
Scenariusz „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Seksie, ale boicie się zapytać” powstał na podstawie bestsellerowej książki seksuologa Davida Reubena o tym samym tytule. Jest to jedyny przypadek w karierze Woody’ ego Allena, gdy zabrał się za adaptację cudzego tekstu. Chociaż bardziej adekwatnym terminem byłaby tutaj raczej „adaptacja”, gdyż z książkowego pierwowzoru Allen zaczerpnął jedynie pytania będące tytułami poszczególnych rozdziałów – odpowiedzi są zaś zupełnie nowe.
Jest to zbiorek kilku krótkich, niepowiązanych ze sobą historyjek, które łączy temat seksu. Bez wchodzenia w szczegóły – według mnie jest to jeden z najsłabszych i najmniej śmiesznych filmów Woody’ego Allena. Większość – w domyśle – kontrowersyjnych i niegrzecznych żartów pozostawia widza kompletnie obojętnym. Ciągnące się nieskończoność gagi sprawiają wrażenie odgrywanych na silę. Na dobrą sprawę jedynie ostatni segment jest wart uwagi – Woody wciela się tam w rolę neurotycznego… plemnika! Można powiedzieć, iż jest on pierwszym typowo allenowskim, znerwicowanym i pełnym wątpliwości bohaterem.
Podsumowując: „Wszystko, co chcieliście wiedzieć o seksie…” w chwili premiery mogło budzić żywe emocje i kontrowersje (świadczą o tym wyniki finansowe – jest to jeden z największych przebojów W.A.), ale niestety nie ma nic do zaoferowania współczesnemu widzowi. Można go polecić jedynie najbardziej zagorzałym fanom twórczości Allena, oni z pewnością będą chcieli zobaczyć, jak ich idol wciela się w postać włoskiego lowelasa, czy nadwornego błazna. Reszta prawdopodobnie dość solidnie się wynudzi.
– I haven’t seen my analyst in 200 years. He was a strict Freudian. If I’d been going all this time, I’d probably almost be cured by now.
Rok 1973 jest kolejnym znaczącym punktem na artystycznej drodze Allena. Po serii opartych na gagach afabularnych komedii był już w stanie wyreżyserować film z bardziej rozbudowaną intrygą. „Śpioch” w założeniu miał być podzielony na dwie części, które łącznie trwałyby ponad trzy godziny. Wytwórnia United Artists postawiła jednak weto i do kina trafiła klasyczna w formie, trwająca przepisowe dziewięćdziesiąt minut komedia. Nie zmienia to jednak faktu, iż był to znacznie ambitniejszy projekt niż wszystko, co Allen nakręcił do tej pory.
„Śpiocha” wyróżnia także jeszcze jedna rzecz – jest to bowiem jedyne pełnoprawne science fiction w jego filmografii. Nie mamy tutaj do czynienia rzecz jasna z „twardym” sci-fi, lecz mimo to Allen podczas prac nad filmem konsultował się m.in. z jednym z najwybitniejszych twórców fantastyki naukowej Isaakiem Asimovem. Dlatego też „Śpioch”, mimo że jest de facto lekką komedyjką, to podbudowy teoretycznej może mu pozazdrość większość z współcześnie wpuszczanych do kin produkcji science fiction.
Fabuła „Śpiocha” bardzo przypomina naszą „Seksmisję”. Miles, klarnecista i właściciel sklepu ze zdrową żywnością, po trwającej kilkaset lat hibernacji budzi się w totalitarnym świecie, gdzie rząd sprawuje absolutną kontrolę na życiem obywateli. Miles wbrew swoje woli zostaje wplątany w intrygę ruchu oporu – na nim spoczywa cała nadzieja wolności. Prawda, że podobne?
Generalnie fabuła dotyka tutaj dosyć poważnych kwestii, jednak mimo wszystko „Śpioch” jest stuprocentową komedią. Allen wyważył proporcje między szalonym slapstickiem a humorem słownym. Tego pierwszego elementu jest jednak znacznie więcej (najśmieszniejsza scena: Woody udający robota), wydaje się, iż „Śpioch” był pożegnaniem Woody’ego Allena z tą formułą, ostatecznym hołdem dla jego idoli: Bustera Keatona, Charliego Chaplina i oczywiście Braci Marx. Wiele scen jest wręcz żywcem przeniesiona z klasycznych filmów komediowych (np. jedzenie gumowej rękawiczki jednoznacznie kojarzy się „Gorączką Złota”). „Śpiocha” ogląda się naprawdę przyzwoicie, jednak moim zdaniem stosunek śmiesznych żartów do tzw. sucharów jest zbyt niski, dlatego film od czasu do czasu się nieco dłuży. Jednak ma on wielu zwolenników, którzy cenią go przede wszystkim za lekkość i bezpretensjonalność i świetny jak zawsze występ Diane Keaton.
Ciekawostka 1: Czołówka – Allen po raz pierwszy zdecydował się na wariant minimalistyczny – białe, proste napisy na czarnym tle + jazzowy standard w tle. Od tej pory ten schemat będzie się powtarzał w większości jego filmów.
Ciekawostka 2: Za przygotowanie kostiumów odpowiadał Joel Schumacher. Tak, „ten” Joel Schumacher, który tak podpadł wszystkim fanom Batmana na świecie (ale jest też autorem uwielbianego “Upadku” z Michaelem Douglasem – przyp. red.)
Wczesne filmy Allena mają wielu zwolenników, którzy kochają je za beztroski humor, niesamowite gagi i swoiście pojmowaną lekkość. Nie można im odmówić racji, mi osobiście one średnio „podchodzą”. Traktuję je jedynie jako ciekawostki, jako niepowtarzalną możliwość podpatrzenia, w jaki sposób jeden z moich ulubionych reżyserów uczy się warsztatu i stopniowo ewoluuje ze zdolnego komika w pełni świadomego artystę. Dlatego też nie polecam tych filmów osobom nieznającym twórczości Allena – lepiej zacząć od, któregoś z jego dalszych dzieł, np. chociażby tylko o rok późniejszej „Miłości i śmierci”.
– Nothingness… non-existence… black emptiness…
– What did you say?
– Oh, I was just planning my future.
Powszechnie uważa się, iż Allen osiągnął artystyczną pełnoletniość podczas pracy nad “Annie Hall”, ja jednak uważam, że nastąpiło to już dwa lata wcześniej. Owszem, „Annie” jest pierwszym tak poważnym filmem, jednak już „Miłość i Śmierć” zalicza się do absolutnego allenowskiego topu. Powiem więcej – dla mnie jest to zdecydowanie najzabawniejszy film Mistrza. Dodatkowo to właśnie ten film zainspirował mnie do przygotowywanie tego skromnego opracowania. Nie mogłem dłużej bezczynnie pozwalać na to, aby tak wybitna komedia była dłużej niedoceniana.
Tak jak już wspominałem, dla widza przyzwyczajonego do nowojorskiego wizerunku Allena zapoznanie się niektórymi mniej znanymi filmami mistrza może być nie lada szokiem. Była już komedia polityczna, sciencie fiction, dokument – teraz przyszła pora na film historyczny. Jest tutaj wszystko, czego można by oczekiwać po dziele zaliczającym się do tego gatunku – bitwy (tak!), plenery (zdjęcia kręcone były we Francji i na Węgrzech), misternie przygotowane kostiumy.
Można spotkać się z opinią, iż w swojej twórczości Allen plasuje się gdzieś między Braćmi Marx a Fiodorem Dostojewskim. Ci pierwsi zostali uhonorowani „Bananowym Czubkiem”, ten drugi z kolei doczekał się hołdu właśnie w postaci „Miłości i Śmierci”. Cały film – począwszy od tytułu – pełen jest nawiązań do twórczości wybitnego Rosjanina. Wystarczy tutaj wspomnieć tylko o jednym dialogu, w który udało się Allenowi zgrabnie wpleść tytuły praktycznie wszystkich dzieł Dostojewskiego! Cała historia jest jedną wielką aluzją do rosyjskiej literatury (m.in. Tołstoja i zamerykanizowanego Nabokova). Woody’emu jednak nawet tego było mało i w kilku scenach pozwalał sobie żartować z twórczości swojego ulubionego reżysera – Ingmara Bergmana (ale do Bergmana jeszcze wrócimy).
To właśnie humor a nie intertekstualne odniesienia sprawiły, że „Miłość…” trafiła do czołówki moich ulubionych filmów. Według mnie jest to najbardziej zabawny film Woody’ego Allena. Żart goni żart. Liczba błyskotliwych dialogów i ciętych ripost przekracza wszystkie przyjęte normy. Praktycznie co chwilę pojawiają się sceny perełki, np. rozmowy ze śmiercią, czy absurdalne, wielopiętrowe monologi o Życiu – w nich prym wiedzie zwłaszcza jeszcze lepsza niż zwykle Diane Keaton. Allenowi udało się tutaj dokonać rzadkiej sztuki – jego film niejako „śmieje się” z filmowych i książkowych filozofów oraz – momentami sam bierze się za swojego rodzaju „filozofowanie na wesoło”. Granica między postmodernistycznym pastiszem a autorską wypowiedzią jest tutaj płynna. Niemniej jednak film powinien spodobać się również osobom, których kompletnie nie interesują żadnego rodzaju egzystencjalne przemyślenia – on jest przede wszystkim bezpretensjonalną rozrywką.
Nie bez przyczyny nie wspomniałem jeszcze o fabule – jest ona bowiem zupełnie nieistotna, cała opowieść jest jednak tak skonstruowana, że owego braku się praktycznie nie zauważa. W natłoku błyskotliwe rozpisanych scenek zwyczajnie nie ma czasu na takie refleksje.
Według wielu filmoznawców „Gorączka Złota” jest zdecydowanie najlepszym i najbardziej zabawnym filmem Charliego Chaplina, owi znawcy nie są jednak w stanie wyjaśnić dlaczego akurat to dzieło dzierży palmę pierwszeństwa – nie jest ani szczególnie oryginalny, ani błyskotliwy. Mimo to zachwyca. Jedna z wiodących hipotez mówi, iż tajemnica tkwi w proporcjach, w owym nieuchwytnym „czymś”, co czyni, dane dzieło wyjątkowym. Podobnie jest w przypadku „Miłości i Śmierci”. Jest to film do wielokrotnego oglądania.
Niestety mimo usilnych starań nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie, czemu to arcydzieło nie cieszy się należnym uznaniem. Może Allen biegający w carskim mundurze jest zbyt abstrakcyjny, jak na gusta masowej publiczności?
CDN.