TRANSFORMERS. 10 lat orgii eksplozji i rozrywanego metalu

Na pewno jednak nie zrobię tego w przypadku Transformers: Zemsty Upadłych. Oglądając ten film, można pomyśleć, że Michael Bay, zdając sobie sprawę z tego, co się spodobało widzom w pierwszej części, a co ich irytowało, postanowił… nakręcić produkcję w oparciu o to drugie. Już początkowe sceny z gigantycznym Deceptikonem dewastującym Szanghaj pokazują niezrozumienie fenomenu pierwowzoru przez reżysera. Co z tego, że na samym początku otrzymujemy rozwałkę większą niż ta z finału Transformers, skoro komputerowy chaos panujący na ekranie nie angażuje nas ani trochę?
Co gorsza, już na samym starcie pojawiają się dwie kretyńskie postaci Transformersowych Jar Jarów do kwadratu, a chwilę później widzowi zaserwowana jest idiotyczna rodzinna drama i kopulujące psy. W pierwszej części polubiliśmy poważny ton żołnierskich zmagań ze śmiertelnymi Decepticonami i uroczą historyjkę o nietypowym nastolatku/wybrańcu. Tym razem podziwiamy festiwal żartów o podtekście seksualnym lub fizjologicznym i chaotyczne wrzaski skretyniałej matki protagonisty.
Na szczęście po przebrnięciu przez pierwszy akt i głupawe perypetie Sama, który zaczyna naukę w koledżu, film zwalnia z żenującym poczuciem humoru i zbędnymi wątkami. Szkoda, że musimy czekać godzinę, żeby dotrzeć do pierwszego prawdziwie świetnego momentu, jakim jest walka Optimusa Prime’a z Megatronem w lesie. To scena na miarę pierwowzoru – fantastyczne wspólne osiągnięcie reżysera, montażystów, speców od efektów specjalnych i dźwiękowców. Sama historia również w końcu obiera jakiś kierunek i zwalnia nieco tempa. Narracja przybiera formę kina drogi i daje wreszcie możliwość wybrzmienia relacjom między bohaterami. Naturalnie cały drugi akt można by było skrócić (w pierwszej kolejności wycinając idiotyczne żarty, które niestety co jakiś czas atakują widza), ale wszystko względnie zgrabnie zmierza do finału. Ten jest bardziej chaotyczny niż wcześniej i mniej angażujący, ale to wciąż imponujące widowisko. Nawet jeśli drażni nas przesyt eksplozjami i zamieszaniem, to są tu bezsprzecznie świetne, emocjonalne momenty. Kiedy bohaterski Bumblebee w ostatniej chwili ratuje protagonistę i własnoręcznie rozrywa dwa Decepticony, trudno nie pomyśleć, że Bay czasem robi coś jak trzeba.
Transformers 3 (nie rozumiem, dlaczego pominięto oryginalny podtytuł – Dark of the Moon) pokazuje, że można się uczyć na swoich błędach. Do pewnego stopnia. Choć wciąż nie brakuje tu kretyńskich żartów, to mocno zredukowano ich liczbę i darowano sobie pomysły pokroju minirobota gwałcącego nogę Megan Fox. Pierwszy akt znowu jest niepotrzebnie wypchany wątkami i dłużyznami, ale przynajmniej tym razem w tle rozgrywa się ciekawa intryga, której początki sięgają lat 60. i lądowania na Księżycu. Przekonująco wypadają także rozterki protagonisty, który po wydarzeniach z poprzednich filmów musi trzymać w tajemnicy swój udział w wojnie między Autobotami a Decepticonami i nie może nawet znaleźć sensownej pracy. „Jesteś posłańcem” – słyszy w pewnym momencie dwukrotny zbawca ludzkiej cywilizacji. Zgrabnie wpasowuje się w to poczucie bycia podporządkowanym nowej dziewczynie (Megan Fox niestety została zastąpiona przez Rosie Huntington-Whiteley) i zagrożonym przez jej absurdalnie przystojnego i bogatego szefa (wybitnie niedorzeczny Patrick Dempsey). Wszystko prezentowałoby się jednak lepiej, gdyby nie było tak niemiłosiernie przeciągnięte.
Na plus trzeba zaliczyć tak klimatyczne miejscówki, jak Księżyc i Czernobyl – zawsze to jakiś powiew świeżości po miejsko-pustynnej scenerii dwóch poprzednich części. Fabuła intryguje tajemniczością mniej więcej do połowy filmu – później jesteśmy w stanie przewidzieć każdą następną scenę. Szkoda, ale z drugiej strony zaskakujące zwroty akcji nigdy nie były mocnym punktem serii. Sama akcja jest dość nierówna. Są tu fenomenalne momenty, np. scena, w której gigantyczny Decepticon przewierca się przez wieżowiec albo finalny popis Optimusa Prime, który uzbrojony w miecz oraz topór i przy akompaniamencie wzniosłych nut Jablonsky’ego rzuca się w grupkę przeciwników, a następnie na antagonistę. Reszta wypada mniej lub bardziej efektownie, ale często brakuje tu dawnego ciężaru. Irytują także obecne również w poprzednich filmach, ale tym razem wybitnie widoczne niewyjaśnione nieobecności Optimusa, który znika w sytuacjach, które nie byłyby niebezpieczne dla bohaterów gdyby nie jego brak. Ciekawą kwestią jest też kilka dość kuriozalnych przeskoków montażowych, które w bardzo krótkim czasie przelatują przez masę wydarzeń. Czy to świadomy zabieg artystyczny, czy konieczność skrócenia całości? Kto wie. Całość natomiast może się podobać i ma swoje zalety, choć dość daleko jej do pierwowzoru.
Podobne wpisy
Transformers: Wiek zagłady miał być niejako nowym otwarciem w serii. Wolnym od wielu wad poprzednich filmów, świeżym i poważniejszym. LaBeoufa zastąpił Mark Wahlberg, potwierdzono pojawienie się Dinobotów, a film miał się bardziej koncentrować na robotach niż ludziach. Jak to wszystko wyszło? Fatalnie. To bez cienia wątpliwości najgorsza część serii – irytujący i niemal pozbawiony fajnych pomysłów pokaz ekranowej głupoty i najbardziej prymitywnego product placement, jaki widziano w dużym blockbusterze. Wahlberg jest zmuszony grać zdziecinniałego domorosłego wynalazcę, którego przewrażliwienie na punkcie swojej córki zwyczajnie drażni. Wspomniane dziewczę wypada jeszcze gorzej – to zdecydowanie najbardziej irytująca i bezużyteczna postać kobieca w serii. Jej nadęty chłopak i jego przepychanki słowne z protagonistą to scenariuszowe dno i morze zażenowania. Wszyscy wiemy, że Michael Bay ma słabość do pięknych młodych dziewczyn, ale kiedy dyskusja między bohaterami zmienia się w recytowanie przepisów zezwalających na uprawianie seksu z nieletnią, ja wysiadam. Żeby było zabawniej (?), przezorny mądrala nosi ze sobą kartkę z zapisem tego prawa jak jakąś licencję na pukanie młodocianych dziewczyn. Reszta postaci i wątków jest równie zbędna/irytująca/nudna i poza ciekawą przemianą Optimusa Prime, który w końcu stracił cierpliwość do ludzi, trudno tu o cokolwiek pozytywnego. Szkoda, że tym razem zabrakło bohaterów granych przez Josha Duhamela i Tyrese’a Gibsona – poprzednie filmy zyskiwały na wątkach militarnych, które tutaj sprowadzono do minimum na rzecz znacznie nudniejszych rzeczy.
Niewiele lepiej jest z akcją, która zupełnie straciła jakąkolwiek siłę oddziaływania. Poza prześwietnymi scenami z kapitalnie wyglądającymi Dinobotami walki w tym filmie można podsumować ziewnięciem. Brakuje tu inscenizacyjnej zmyślności i budowania napięcia, dzięki któremu pierwszą część ogląda się tak dobrze. Tutaj mamy po prostu eksplozję za eksplozją. Bez emocji, ciężaru ani sensu. Bliżej temu do filmu animowanego niż czegoś, co wydaje się choć trochę wiarygodne. Jest tak również dlatego, że postanowiono „usprawnić” wygląd Autobotów, które były wcześniej zbyt podobne do siebie (według niektórych). Teraz mamy więc robota-samuraja i robota-weterana z Wietnamu. Lepiej? Nie. Jeszcze gorzej potraktowano Decepticonów: nie licząc nudnego antagonisty, bohaterowie walczą z Transformersami stworzonymi przez ludzi – prezentują się one fatalnie, rodem z produkcji Asylum. Brzydkie i kiczowate, a do tego przeobrażające się w nowy sposób, który wygląda na niezwykle tandetną próbę oszczędzenia pieniędzy na dopracowaniu tradycyjnej transformacji. Dodajmy do tego pozbawiony energii soundtrack, bezsensowne przeniesienie akcji do Chin w połowie filmu (podlizywanie się chińskim widzom jest w cenie) i bezlitośnie rozciągnięty czas trwania, a otrzymamy prawdziwą katastrofę. Poza urokliwymi zdjęciami, kapitalnymi Dinobotami i kilkoma momentami między postaciami nie ma tu nic godnego uwagi.
Ogółem jednak uważam, że seria Transformers nie zasługuje na tyle krytyki, ile dostaje. Jasne, to bezmyślne i pozbawione większej wartości komercyjne kino – ale czy naprawdę tak bardzo odmienne od innych blockbusterów? Śmieszą mnie praktyki takie jak nawoływanie do bojkotu nowej części. „Po raz piąty dostajemy to samo, przestańcie płacić twórcom za te filmy!” – krzyczą bojkotujący. Nie mówię, że to nieprawda, ale czy w takiej sytuacji nie należałoby zrobić tego samego z Szybkimi i wściekłymi oraz całym współczesnym kinem superbohaterskim? Te filmy powstają z tych samych pobudek, co Transformers – dla dużego zarobku. Oczywiście, każda współczesna produkcja Marvela jest znacznie lepsza od Wieku zagłady, ale poprzednie części wcale nie wypadają tak źle w takim porównaniu. Mają swoje problemy i wady, ale czy to sprawia, że nie mają prawa istnieć? Ja dobrze się przy nich bawię, a pierwowzór uważam za znacznie lepszy i ciekawszy film niż wiele hołubionych blockbusterów. Inna sprawa, że sądząc po poziomie ostatniej części i dotychczasowych ocenach nowej (niebawem będę miał okazję i ją zrecenzować), Michael Bay nie wie, jak powtórzyć ten sukces, albo po prostu mu nie zależy. Chyba dobrze się więc dzieje, że Transformers: Ostatni rycerz to ostatni wyreżyserowany przez niego film w serii. Może ktoś nowy i utalentowany zrozumie, co wypadło tak dobrze 10 lat temu i czego oczekują widzowie?
korekta: Kornelia Farynowska