TITANIC. HYMN TO THE SEA
Niektórzy postrzegają Titanica jedynie przez pryzmat legendarnych drzwi, na których z pewnością mogłyby zmieścić się dwie osoby. Dla innych katastrofa statku jest jedynie dramatycznym tłem dla prostej, acz pięknej historii miłosnej, która zgodnie ze wszelkimi prawidłami konstrukcji baśni łączy ze sobą królewicza i kopciuszka, choć w przypadku filmu Camerona bohaterowie zamieniają się rolami.
W normalnych okolicznościach drogi Jacka i Rose nigdy nie mogłyby się przeciąć. To jeszcze nie pora na wymieszanie klas, XX-wieczne wojny dopiero miały przewrócić świat do góry nogami. Każdy, nawet dziecko, od samego początku filmu wie jednak o tym, że ta dwójka, wbrew wszystkiemu, zakocha się w sobie. Gdy w tle pojawia się natomiast Rose Jamesa Hornera, najspokojniejszy motyw muzyczny na całej ścieżce dźwiękowej, wiemy to już na pewno. Czar został rzucony, nie będą w stanie oprzeć się mu nawet lodowate wody Atlantyku.
Czym jest jednak jedna ocalała oraz jedna ofiara względem śmierci niemal tysiąca pięciuset osób? Czy gdyby Jack faktycznie wdrapał się na drzwi i doczekał ratunku z rąk załogi RMS Carpathia, istotnie zmieniłoby się tak wiele? Dla widza z pewnością, dla Rose bezapelacyjnie, niemniej, w jaki sposób wpłynęłoby to na samego Titanica? Co stałoby się z tą historią? Czy Jack faktycznie zginął? Co tak naprawdę wydarzyło się po uderzeniu Titanica w górę lodową? W końcu, czego dokonał w roku 1997 James Cameron? Te pytania można by mnożyć w nieskończoność, wszystkie spotkają się jednak w końcu we wspólnym punkcie, jakim jest człowiek. Ze wszystkimi swoimi marzeniami, nadziejami, wspomnieniami. Właśnie dlatego ta historia ma tak niezwykłą moc. To baśń o nas samych i o tym, że w pewnym sensie snucie opowieści jest sensem naszego życia. Bez nich zniszczy nas nawet najmarniejsza góra lodowa.
Take Her To Sea, Mr. Murdoch
Zawsze kiedy słyszę Southampton, Leaving Port oraz Take Her To Sea, w pamięci pojawiają się stare fotografie, na których Titanic jest jeszcze cały. Ludzie z zainteresowaniem spoglądający w jego kierunku, jego majestatyczność względem innych okrętów, cała ta magiczna otoczka, która została wytworzona wokół jego pierwszego rejsu przez ocean. Gdzieś tam, na drugim brzegu, czeka na niego Ameryka, do której portów nigdy nie przyjdzie mu dobić. Wraz ze Stanami Zjednoczonymi, na horyzoncie majaczą marzenia ludzi, którzy tłumnie zapełnili jego pokłady. Kiedy myślimy o luksusach statku, najczęściej automatycznie nasuwają się nam obrazy panien w wytwornych sukniach oraz mężczyzn w idealnie skrojonych smokingach. Tym samym światem, przez sporą część filmu, zadziwia nas również sam Cameron.
Gdy przez moment się zastanowimy, zrozumiemy jednak, że dla większości pasażerów rejs legendarnym transatlantykiem nie był jedynie kolejną wycieczką, na której, głównie ze względów towarzyskich, warto było się odhaczyć. Gdzieś na dole, pod blichtrem sukien, pantofelków i srebrnej zastawy, kłębiły się tłumy ludzi liczące na to, że 11 kwietnia 1912 roku to pierwszy dzień ich nowego życia, a niknący ląd za ich plecami to rzecz, o której należy jak najszybciej zapomnieć. Wystarczy spojrzeć na listę ofiar, aby to zrozumieć.
Vanderplancke Julius, lat 31, rolnik. Vanderplancke Emelie, lat 31. Vanderplancke Augusta Maria, lat 18. Vanderplancke Leo Edmondus, lat 15. Pasażerowie trzeciej, najniższej klasy.
Z Titanikiem odeszły całe rodziny, a wraz z nimi na dnie spoczęły zarówno koszmary, przed którymi uciekały, jak i marzenia, po które odważyły się wyciągnąć dłonie.
Gdzieś wśród tych wszystkich wielkich słów o niezatapialnym statku, perle oceanów, to właśnie oni są cichymi bohaterami tej opowieści. Kiedy blisko ostatecznego końca okrętu, orkiestra zaczyna grać przejmująco smutne Nearer, My God, To Thee, a oko kamery błądzi po kolejnych zalewanych szalupach, Cameron podkreśla, że w obliczu pary staruszków, która pogodziła się z losem i postanowiła umrzeć w swoich objęciach, czy też matki, która zdecydowała się na to, aby do końca utrzymać dzieci w przekonaniu, że nic im nie grozi, że wszystko jest w porządku, całe te tony żelastwa, niezależnie jak szlachetnego, są niczym. W tej samej sekwencji zatrzymane zostają wskazówki zegara.
Z jednej strony to oznaka porażki. Oto kończy się czas Titanica. Z drugiej, zatrzymanie czasu zwiastuje nieśmiertelność. Gdyby Titanic dopłynął do Ameryki, prawdopodobnie po latach słyszałaby o nim jedynie garstka ludzi, którzy interesują się historią wielkich parowców. Wraz z zatonięciem stał się elementem masowej wyobraźni. A to wszystko dzięki przyrodzonej woli człowieka do tego, aby pamiętać i opowiadać.
Ambiwalencja zatrzymanych wskazówek
Koniec będący w istocie początkiem. To dynamika charakterystyczna dla całego mitu Titanica. Kiedy tonie niezatapialny ponoć statek, rodzi się opowieść o małości człowieka wobec natury. Tony żelaza przegrywają walkę z bryłą lodu, która na pierwszy rzut oka wygląda wobec potęgi statku na coś, co musi ustąpić mu miejsca. Pod taflą oceanu znajduje się jednak kolos, którego można dostrzec dopiero wtedy, gdy opada się już w kierunku pozbawionego światła słonecznego dna oceanu.
RMS Carpathia dopłynęła na miejsce katastrofy 15 kwietnia, o godzinie czwartej nad ranem. Titanic spoczął już wtedy 3802 metry pod statkiem, który przybył mu na ratunek. Kiedy zestawi się ze sobą zdjęcia dokumentujące jego dziewiczą podróż ze stoczni z fotografią przedstawiającą szalupę ratunkową, na której tłoczy się grupa przerażonych i przemarzniętych ludzi, zaczyna rozumieć się Hymn To The Sea. Wraz z Southampton i Leaving Port śniliśmy o wielkości, na koniec został nam jedynie lament nad własną małością i setkami istnień, które padły ofiarą ludzkich marzeń o potędze, i to nie tylko tej oceanicznej.
W historii Titanica idealnie odbija się nasz pęd ku wielkości, nieodparta chęć ujarzmiania natury w taki sposób, aby stała się nam całkowicie uległą, przekonywania wszystkich dookoła, a w największym stopniu siebie samych, że zasługujemy na więcej i więcej. Stąd coraz potężniejsze oraz szybsze okręty, stąd postęp, ze wszystkimi swoimi zaletami i tragediami, którymi wybrukowano prowadzącą ku niemu drogę. Gdyby nie ludzkie ambicje oraz chęć przełamywania barier, Titanic z pewnością miałby większe szanse na ukończenie swojej dziewiczej wyprawy. Natura, nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni, upomniała jednak człowieka, że jest on jedynie nic nieznaczącym trybikiem wielkiej maszyny. Z jej perspektywy śmierć tysiąc pięćset istnień i pochowanie na dnie oceanu pięćdziesięciu dwóch tysięcy ton metalu to tylko kolejny, mało ważny incydent. Bakterie żerujące na niszczejącym wraku wkrótce poradzą sobie z jego całkowitym zniszczeniem. Wszystko, co nam pozostaje, to pamięć.
To chyba najcenniejsza lekcja, jaka płynie zarówno z samej historii zatonięcia XX-wiecznego giganta, jak i filmu Jamesa Camerona. Bez pamięci mit nie mógłby istnieć, a uderzenie w górę faktycznie zwiastowałoby koniec. Człowiek od zawsze rozpaczliwie bronił się jednak przed zapomnieniem. Po śmierci nie ma już nad nim kontroli, w trakcie życia może jednak utwierdzać się w przekonaniu, że to, co dzieje się dookoła, faktycznie jest ważne. Zapamiętujemy historie, wzbogacamy je o własne refleksje, przekazujemy dalej. W taki sposób istniejemy. To daje nam nadzieję na to, że nawet, gdy będziemy musieli pożegnać się ze światem, coś po nas zostanie.
Hołd dla pamięci jest złożony w filmie o Titanicu głównie na dwóch płaszczyznach. Pierwszą z nich jest wspominany już wątek Jacka oraz Rose. Gdyby nie to, że jedno z nich zginęło, a drugie przetrwało katastrofę, nie mielibyśmy tego filmu. Jack żyje jedynie we wspomnieniach kobiety, która go kochała. Dzięki nim, mimo tego, że jego ciało dawno zniknęło już gdzieś na dnie oceanu, mężczyzna wciąż jest wśród nas. Druga płaszczyzna to podejście Camerona, który jednoznacznie udowadnia, że kino jest najpotężniejszą ze sztuk. Kiedy obrazy wraku, zarejestrowane przez reżysera w trakcie jego pełnych emocji wypraw na miejsce katastrofy, nagle zaczynają zamieniać się w pachnące nowością wnętrza majestatycznego Titanica, jesteśmy w zasadzie świadkami małego, kinematograficznego cudu. Oto dzięki ludzkiej pamięci oraz pasji, która pojawiła się niegdyś w młodym chłopcu podczas słuchania opowieści o stalowym gigancie uderzającym w górę lodową, ożywa przed nami świat i ludzie, którzy odeszli ponad wiek wcześniej. Historia trwa nadal.
Zarówno sposób odtworzenia samego statku, jego wyglądu, klimatu, wnętrz, jak i sposób budowania narracji są w filmie Camerona po prostu doskonałe. Świadczą o tym, jak bardzo zależało mu na opowiedzeniu tej historii w taki sposób, aby zapewnić mitowi Titanica kolejne lata funkcjonowania w zbiorowej wyobraźni. To nie jest skomplikowana historia, nie ma się co oszukiwać, niemniej sposób jej poprowadzenia idealnie odzwierciedla przesłanie samego filmu. Nieco infantylny wątek miłosny jest w istocie jedynie wyidealizowanym wspomnieniem ukochanego, który stracił życie zaraz po tym, gdy przyrzekł, że pozostanie u boku swojej wybranki aż do samego końca. Obietnica została spełniona, czas nie pozwolił jednak Jackowi i Rose na to, aby przeszli próbę czasu, spróbowali żyć gdzieś poza magiczną, baśniową przestrzenią statku będącego ruchomym pomnikiem ludzkiej dumy, spotęgowanej przez przetaczającą się przez przełom XIX i XX wieku rewolucję przemysłową.
Właśnie tak działa pamięć. Człowiek na przestrzeni lat wzmacnia zarówno bodźce pozytywne, jak i negatywne. Młodzieńcze uniesienie przerwane w tak gwałtowny sposób musi urosnąć zatem do rangi cudu, który na pewien sposób determinuje dalsze życie bohaterki. Kiedy w finale filmu Rose potajemnie wyrzuca do Atlantyku Serce Oceanu, mamy do czynienia z melancholijnym pogodzeniem się z własnym losem, uwolnieniem się od historii, która zaważyła na życiu bohaterki, ale również spełnieniem powinności, jaka na niej ciążyła. Dzięki jej rozmowie z ekipą przeszukującą wrak statku Jack będzie żył nadal, a orkiestra na pokładzie Titanica będzie mogła grać w wyobraźni ludzi przez kolejne lata.
Zauważyć należy jednak to, że razem z Rose swojego Serca Oceanu pozbył się również sam Cameron. W momencie, kiedy film dobiega końca, reżyser żegna się z legendarnym transatlantykiem, wiedząc, że spełnił swoją powinność, przekazując nam opowieść, która na długi czas zawładnęła jego twórczą wyobraźnią. W epilogu filmu ponownie jesteśmy świadkami płynnej przemiany zniszczonego wraku w pełen majestatu okręt. Pasażerowie pochodzący ze wszystkich klas machają w kierunku obiektywu, zwracając się bezpośrednio do widza, który zechciał wysłuchać ich historii. Po wspięciu się na schody dostrzegamy natomiast Jacka, który czeka na Rose w tym samym miejscu, które było świadkiem ich pierwszego oficjalnego spotkania.
Przed tym, gdy para ostatecznie odnajdzie się w odmętach pamięci i, ku radości wszystkich bohaterów, rzuci się sobie w ramiona, mężczyzna jest odwrócony w kierunku zegara. Nie widzimy jego twarzy. Wiemy jedynie, że spogląda na wskazówki. Ich ruch nie jest już jednak tak istotny, jak kiedyś, gdy bohater z niecierpliwością czekał na swoją partnerkę, ponieważ zarówno Jack, jak i Titanic funkcjonują już poza czasem. A to wszystko dzięki ludzkiej pamięci i kinu, które potrafi ożywić ją w najpełniejszy sposób ze wszystkich sztuk.
korekta: Kornelia Farynowska