SZYBKA PIĄTKA #97. Aktorzy i aktorki, za których obecnością na ekranie tęsknimy
Są tacy aktorzy, którzy samą swoją obecnością na ekranie potrafią zrobić różnicę. Nierzadko to właśnie dla nich w ogóle idziemy do kina bądź sięgamy po sam film. Dlatego też większa rozłąka z nimi, niezależnie z jakiej przyczyny, potrafi nam czasem doskwierać. Poniżej nasze typy aktorskie, których albo już z nami nie ma, albo też zbyt rzadko oglądamy ich w akcji. Na wasze czekamy oczywiście w komentarzach.
Jacek Lubiński
1. Paul Newman – to był jeden z tych wielkich, którzy nie potrzebowali dobrej fabuły, ba, w ogóle nie potrzebowali fabuły, żeby przykuć człowieka do ekranu. Newmana już od dekady nie ma wśród nas i chociaż zwieńczenie kariery miał wręcz wymarzone, to, kurczę, czuje się jakąś pustkę w amerykańskich produkcjach po jego odejściu.
2. Młody Harrison Ford – w przeciwieństwie do swojego kolegi Ford żyje i ma się dobrze. I, co by nie mówić o jego wyborach projektów, gra także dobrze. Oraz dużo. Tęsknię jednak za jego młodszym obliczem. Za Harrisonem nieodcinającym kuponów od dawnych dzieł i/lub ograniczającym się do gościnnych występów w mało wybrednych produkcjach. Za tym, który odszedł wraz z końcem lat 90.
3. Gene Hackman – to już blisko 15 lat, odkąd Hackman zdecydował się na aktorską emeryturę. I mimo że jego obecność wciąż unosi się nad Hollywood, a aktor pozostawił po sobie wyjątkowo bogaty dorobek, w którym można przebierać, to z punktu widzenia odbiorcy bardzo żałuję jego decyzji o zaprzestaniu grania w filmach. I po cichu liczę na to, że jeszcze może choć raz w jakimś się pojawi.
4. Philip Seymour Hoffman – jeden z tych nieodżałowanych, co to odeszli przedwcześnie i mogli dać nam jeszcze dużo dobra. Szczególnie że Hoffman był prawdziwym aktorskim kameleonem, który nie potrzebował wiele, żeby zawładnąć kadrem. Szkoda. Pozostaje jedynie powtarzanie starych dokonań, które wciąż imponują.
5. Robin Williams – w podobnym tonie mógłbym napisać o Williamsie, z tą różnicą, że jego niekoniecznie brakuje mi jako aktora, tylko jako człowieka. Jedna z tych osobowości, które zawsze rozjaśniały dzień.
Bonus: Ponieważ w Piątce nie zmieściła się żadna kobieta, toteż honorowo nawiążę do wszystkich ślicznotek, które dawniej świeciły pełnym blaskiem, a obecnie zniknęły pod fałdami botoksu, odeszły w zapomnienie, zatonęły na dalekim drugim planie lub bezpowrotnie zgasły. Moje serce wciąż rozpalacie.
Tomasz Raczkowski
1. Jack Nicholson – od ostatniego występu charyzmatycznego Jacka przed kamerą filmową minęło już niemal dziesięć długich lat. Choć szanuję decyzję o aktorskiej emeryturze i przyznam, że wolę Nicholsona nie oglądać, niż oglądać go w takiej formie jak Roberta De Niro z ostatnich lat, to oglądając te późniejsze kreacje gwiazdy Chinatown (Infiltracja!), czuję lekki żal, że na starość nie zaproponował nam jeszcze kilku złowrogich, pokręconych ról.
2. Joe Pesci – w XXI wieku pamiętny Tommy DeVito, jedna z ikon kina sensacyjnego lat 80. i 90., był niemalże nieobecny na ekranach. Ostrzę sobie zęby na jego powrót w Irlandczyku, bo nieduży wzrostem, ale obdarzony niesamowicie ciętym językiem i tytaniczną charyzmą Pesci każdą minutą swojej obecności potrafi tchnąć w film iskrę fascynującej energii.
3. Johnny Depp sprzed Piratów z Karaibów – dzisiaj Depp kojarzy mi się głównie z procesami i żenującymi występami w średniej lub kiepskiej jakości produkcjach. Kiedyś jednak – zanim został Jackiem Sparrowem – był aktorem fascynującym, z szelmowskim wdziękiem wcielającym się z równą łatwością w niemal każdy typ postaci. Tęsknię za tamtym wszechstronnym i poszukującym aktorem, podmienionym gdzieś w ubiegłej dekadzie na zmanierowanego, pozbawionego cienia wdzięku buca.
4. Romy Schneider – choć żyła zaledwie 43 lata, smutne piękno i wdzięk austriackiej aktorki na stałe wrosły w pejzaż kina. I mimo że nie dane jej było chyba nigdy rozwinąć w pełni swoich aktorskich skrzydeł, nie brakuje w filmografii Schneider ról znakomitych i zapadających w pamięć. Ogromna szkoda, że przedwczesna śmierć przerwała karierę tej hipnotyzującej ekranowej osobowości.
5. Yekaterina Golubeva – eteryczna uroda, melancholijne spojrzenie i zagadkowa niejednoznaczność bijąca z każdego jej gestu i słowa – dzięki temu Golubeva potrafiła niepostrzeżenie skraść każdą scenę i film, w których się pojawiała. Jej role w filmach Sharunasa Bartasa, Leosa Caraxa czy Bruno Dumonta wywoływały poczucie niewysłowionej, onirycznej tęsknoty. To uczucie, które wywołuje też w urzeczonych jej charyzmą nieobecność aktorki od jej śmierci 2011 roku.
Agnieszka Stasiowska
1. Alan Rickman – śmierć Alana Rickmana w 2016 roku była dla mnie szokiem. Aktor należał do moich najbardziej ulubionych – jestem wielbicielką nie tylko jego prezencji i talentu, ale i głębokiego, pięknego głosu – i upływ czasu w jego przypadku dokonał się całkowicie poza moją świadomością. Kiedy usłyszałam, że nie żyje, byłam przekonana, że zmarł młodo i fakt, że osiągnął 70. rok życia, był dla mnie niemałym zaskoczeniem. Niezwykle brakuje mi go na ekranie. Pozostaje podziwiać go w rolach, które po sobie zostawił – Hans Gruber, Szeryf z Nottingham, Pułkownik Brandon, Harry, Severus Snape. Tak wiele, a jednak wciąż za mało, zdecydowanie za mało.
2. Jack Nicholson – kiedy przypadkiem, przez ramię męża, zerknę na transmisję z meczu NBA i zobaczę Jacka Nicholsona na swoim miejscu, rozpartego wygodnie, komentującego energicznie grę, naprawdę tęsknię za jego nowymi rolami. W jego dorobku można przebierać do woli, wybierając role dramatyczne, komediowe, wersje starsze, młodsze… Rozumiem, że Jack swoje dla kinematografii już zrobił i ma prawo cieszyć się zasłużoną emeryturą, ale zobaczyć go w czymś nowym byłoby nie lada przyjemnością. Tym bardziej, że w jego przypadku można wątpić, by – jak niektórzy jego równolatkowie – nawet w tym wieku zaliczył jakąś obsadową wtopę.
3. Jodie Foster – jedna z moich ulubionych aktorek lat 90. bardzo rzadko ostatnimi czasy pojawia się na ekranie, a i wtedy zdarzają się jej średnio udane projekty (Elizjum). Swój niezwykły talent pokazała ostatnio w Rzezi Romana Polańskiego (2011) i od tego czasu czuję olbrzymi niedosyt. W zeszłym roku premierę miał Hotel Artemis, w którym Jodie gra główną rolę – pielęgniarki prowadzącej azyl dla przestępców. Mam cichą nadzieję, że to wstęp do ożywienia kariery pani Foster, bo po rolach w takich produkcjach jak Oskarżeni, Milczenie owiec, Sommersby, Tate – mały geniusz, Nell czy wspomniana już Rzeź wiemy, że po tej aktorce można spodziewać się naprawdę wszystkiego. I ja nadal się tego spodziewam.
4. Marilyn Monroe – obsadzana co do zasady zgodnie z wyglądem w rolach słodkich, niezbyt mądrych blondyneczek, Marilyn Monroe do legendy przeszła jako symbol seksu. Rzeczywiście, tego magnetyzującego przyciągania, które miała w spojrzeniu i w głosie, do dziś nikomu nie udało się podrobić czy imitować. Mam jednak wrażenie – poparte niejednym seansem choćby Skłóconych z życiem – że Marilyn miała do zaoferowania o wiele więcej. Ogromnie żałuję, że nie dane jej było tego pokazać.
5. Jake Gyllenhaal – wiem, wiem, chłopak gra bardzo dużo. Ale też w mojej skromnej opinii gra ciekawie i różnorodnie, a przy tym bardzo dobrze. I co jakiś czas włącza mi się tryb „Sprawdzić, co nowego zagrał Jake Gyllenhaal”, i zdecydowanie zbyt często okazuje się, że na razie nic, na razie wszystko widziałam. Jeśli o mnie chodzi, akceptowalną normą w przypadku tego aktora byłaby jedna produkcja w miesiącu. Wtedy być może przestałabym marudzić, że filmów z Gyllenhaalem jest zbyt mało.
Maciej Niedźwiedzki
1. Heath Ledger – dobre miejsce, by się zdradzić. Jestem psychofanem Heatha Ledgera. Całą moją piątkę mógłbym tak naprawdę poświęcić jemu. Tajemnica Brokeback Mountain to dla mnie filmowe TOP1. W dużej mierze dzięki jego roli. Do Mrocznego rycerza wracam regularnie, bo Joker Ledgera jest naprawdę magnetyczny. Te dwie wybitne i ponadczasowe role, tak ekspresyjnie różne, dają mi obraz aktora wszechstronnego o ponadprzeciętnych umiejętnościach i nieprawdopodobnym warsztacie. Heath Ledger zmarł ponad dziesięć lat temu. Jestem przekonany, że gdyby żył, na swoim koncie miałby już z pięć Oscarów. Dla mnie to ekranowa osobowość właśnie takiej rangi. Ledger daleko wyprzedzał talentem wszystkich innych najlepszych ze swojego pokolenia. Aktor legendarny, prawdziwa ikona, wielka i dla mnie nieodżałowana strata, gigant i… hmmm, dobra, chyba czas na maratonik Brokeback+Mroczny.
2. Philip Seymour Hoffman – zawsze z P.S. Hoffmanem bardzo się lubiliśmy. Gdy tylko przypominam sobie jego Trumana Capote’a, to po plecach przechodzą mi ciarki. Hoffman nie potrzebował ani wiele czasu ekranowego (drugoplanowe role u Paula Thomasa Andersona), ani przejmujących linii dialogowych, by stworzyć głębokie psychologicznie portrety: postaci posiadające przeszłość, problemy i marzenia. Wystarczyła mu do tego stonowana gra ciałem, spojrzeniem czy drobny grymas. Jego filmografia niestety już się nie powiększa, ale to dalej absolutna czołówka aktorska naszych czasów.
3. Jack Nicholson – nie wnikam i nie gdybam, jaki jest jego faktyczny zdrowotny stan. Prawda niestety jest taka, że zaraz minie dziesięć lat, od kiedy Jacka na ekranie nie ma. Po raz ostatni zabłysnął w znakomitej Infiltracji. I ja wiem, przy takim dorobku Nicholson nie musi niczego nikomu udowadniać. Do jego ról można i powinno się nieustannie wracać. Nie ma więc tak naprawdę na co narzekać. Mam tylko takie marzenie, by Nicholson dał nam jeszcze ten jeden aktorski popis: z całą swoją charyzmą, swoim czarem i tym niesamowitym uśmiechem.
4. Leonardo DiCaprio – cenię i rozumiem pomysł na karierę, jaki wymyślił sobie DiCaprio. Wybiera scenariusze bardzo ostrożnie, współpracuje tylko z największymi reżyserami. Jednak cztery lata od Zjawy do Pewnego razu… w Hollywood (czekajcie, DiCaprio jest tam naprawdę świetny) to zdecydowanie za długo. Na pewno w tym czasie przez jego ręce przewinął się niejeden świetny skrypt.
5. Edward Norton – po raz ostatni w Ukrytym pięknie z 2016 roku. Wcześniej to dopiero Birdman i Grand Budapest Hotel A.D. 2014. Lubię naturalność ról Nortona. Lubię też, gdy jest maksymalnie i z premedytacją sztuczny. Intrygują mnie często śliskie i nieprzyjemne postaci, w które się wciela. Jego bohaterowie mają w sobie niepozorność i flegmatyczność, ale momentalnie mogą one zostać wzbogacone o spore pokłady energii i zdecydowania. Edwardzie, zabieraj się do pracy. To już najwyższy moment, byś wzbogacił swoje CV o kilka najważniejszych nagród.
Jan Dąbrowski
1. Kevin Spacey – do tej pory widziałem z nim tylko kilkanaście filmów i we wszystkich był wybitny. Niesamowicie zdolny, popularny i lubiany – do czasu afery, która postawiła jego karierę pod znakiem zapytania. Po wycięciu jego twarzy ze Wszystkich pieniędzy świata Spacey na długo zapadł się pod ziemię, by wrócić w krótkim, aczkolwiek brawurowym spocie opublikowanym w Boże Narodzenie. Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że istnieje życie pozafilmowe, ale z drugiej… tak po prostu brakuje mi go na ekranie. Czekam na nowy film, w którym Kevin Spacey znowu zacznie błyszczeć.
2. Al Pacino – po kilku słabszych latach Pacino znów stał się znakiem jakości, zarówno na małym (Paterno), jak i dużym ekranie (w dobrze rokującym Pewnego razu w Hollywood). Bardzo bym chciał, by oznaczało to jeszcze jedną hossę w karierze Pacino. Brakuje mi bardzo jego wszechstronności, bo przecież już dawno udowodnił, że z równą łatwością potrafi przerażać, bawić i wzruszać. Jest też świetnym interpretatorem tekstów Szekspira, co pokazał kilka razy na ekranie i setki razy na scenie. W ostatnich latach ostatnio brakuje mi jego drapieżności, tego strasznego błysku w oku i grymasu furii wściekłego Pacino – widzieliśmy to choćby w Adwokacie diabła, Glengarry Glen Ross itd. Czekam na więcej Pacino w Pacino, im mocniejszy, tym lepszy.
3. Geoffrey Rush – mój ulubiony markiz de Sade zakończył już (na szczęście!) przygodę z Piratami z Karaibów, a co jakiś czas można trafić na niego tu i tam. Ostatnio nawet zagrał Alberta Einsteina dla National Geographic. Ale tak naprawdę wstrząsnął mną rolą Virgila Oldmana w Koneserze… z 2013 roku. Rush bywa na dużym ekranie, ale jest go stanowczo za mało. Uwielbiam słuchać jego głosu i patrzeć, jak świetnie odnajduje się w każdej roli, którą odgrywa. Jeden z moich ulubionych, tak bardzo niedocenionych aktorów.
4. Bogusław Linda – jeden z moich ulubionych aktorów. I choć w szeroko pojętym kinie akcji pojawia się często, to stanowczo za rzadko jego nazwisko pojawia się w obsadzie dobrych, soczystych dramatów. A tych przecież w ostatnich latach nie brakuje. Mam nadzieję, że to tylko kwestia czasu.
5. Marlon Brando – z każdym jego kolejnym filmem, który nadrabiam, uświadamiam sobie, jaką moc i charyzmę miał w sobie ten aktor. Niezależnie od tego, czy to popularny klasyk, czy mało znana produkcja, Brando niezmiennie jest znakomity. Był znakomity, bo niestety już w niczym nowym go nie zobaczymy.