Szybka Piątka #24 – Największe Oscarowe wpadki
Oscary, Oscary, Oscary. Trudno powiedzieć czy są to najważniejsze nagrody filmowe. Na pewno najsłynniejsze. Silną pozycję ma oczywiście Cannes, Wenecja, Złote Globy (i Kraby oczywiście) czy Brytyjska BAFTA. Przyciąga nas ten blichtr, to mrowisko gwiazd ociekających pieniędzmi i sukcesem. Jednakże coraz rzadziej za nagrodami Amerykańskiej Akademii Filmowej przemawiają nie względy artystyczne ale marketing, promocja czy wpływy producenta. Mimo to, rok kinomana chyba ciągle odmierza się kolejnymi ceremoniami. Oscarami wciąż mierzy się filmy i kariery ludzi filmu. Bardzo często przez pryzmat Oscarów wybieramy seans na wieczór, nimi sugerujemy się kupując bilet do kina. Złota rycerzyk jest bezsprzecznie symbolem kina. Niestety, często trafia w niezasłużone ręce.
Nie będziemy przypominać laureatów, to by było za proste (i nudne przy okazji). Uznaliśmy za to, że warto przypomnieć pomyłki i zaniechania Akademii, których ta ma na swoim koncie całkiem sporo. Pierwszy z brzegu idealny przykład, to zeszłoroczny brak nominacji dla Bena Afflecka za reżyserię “Operacji Argo”. Ileż osób chwyciło się wtedy za głowy! I właśnie takie momenty w tej Szybkiej Piątce będziemy wspominać, gdy przestaliśmy wierzyć w rozsądek, wyczucie i profesjonalizm członków oscarowego gremium.
Oto przed Wami największe Oscarowe wpadki zdaniem członków redakcji film.org.pl.
Maciej Niedźwiedzki
1. “Miasto Gniewu” / “Tajemnica Brokeback Mountain”
W 2006 roku konkurencja była bardzo mocna. Poza filmem Haggisa, był jeszcze kapitalny “Capote” oraz solidne “Monachium” i “Good Night and Good Luck” i wielka “Tajemnica Brokeback Mountain”. Nie ukrywam, że lubię film Haggisa. Fakt, że ten obraz ma nagrodę za najlepszy film roku nie przeszkadza mi za bardzo. Nie mogę tego jednak zrozumieć, gdy zdam sobie sprawę, że w tej samej kategorii walczył z “Brokeback Mountain” – tytułem wyjątkowym, bo poruszającym delikatny, odważny temat, ale nie uciekającym do żadnej prowokacji czy skandalu. Reżyser i scenarzyści operują niespotykanym filmowym językiem. Romans Enisa i Jacka ucieka wszystkim konwencjom i gatunkowym kliszom. Dwie kapitalne kreacje aktorskie i przejmująca muzyka Santaolalla. Dla mnie to wciąż najlepszy film XXI wieku. Mam nadzieję, że akademia po werdykcie w 2006 roku wciąż ma moralnego kaca.
2. Tommy Lee Jones za “Ściganego”
Nie wiem, czym przekonał do siebie oscarowe gremium Lee Jones. Kolejny zdecydowany, zdeterminowany, inteligentny i charyzmatyczny detektyw. W kinie była już takich cała masa. W tej samej kategorii był przecież przerażający Ralph Fiennes w roli Amona Goeth’a. Na film Spielberga można oczywiście narzekać, ale zignorowanie roli Fiennesa jest ogromnym faux pas. Goeth jest potworem w ludzkiej skórze, ocieka mroczną seksualnością, uosabia najbardziej wyrachowany sadyzm i zło w najczystszej postaci. Momentami wydaje się być też niedojrzałym emocjonalnie dzieckiem. Fiennes zbudował swoją postać na wielu płaszczyznach. Każdy kolejny seans jest odkrywaniem tego bohatera. Od tej postaci nie da się uciec, wyrzucić jej z głowy. Jest to jeden z niewielu przykładów w kinie, kiedy aktor całkowicie ukrył się za bohaterem, którego gra. Tutaj jestem dość kategoryczny. Przyznanie nagrody Jonesowi był nieporozumieniem.
3. Tom Hooper za “Jak zostać królem”
Oscar za reżyserię dla Toma Hoopera był sporym błędem. Nagroda należała się Davidowi Fincherowi jak “psu buda”. “The Social Network” ma niezwykle szybkie tempo, historia rozgrywa się na kilku płaszczyznach czasowych, dialogi pędzą i atakują widza ogromną ilością informacji. A Fincher cały czas ma wszystko pod kontrolą. Nie gubi żadnego detalu, słowa czy wątku, dodaje kolejne elementy układanki odtwarzając przed widzem konflikt. Przeprowadza nas przez tę zawiłą opowieść z niespotykaną biegłością. Ten film wymagał niezwykłego reżyserskiego warsztatu. Brawa należą się również aktorom, którzy pod ręką Finchera wznieśli się na wyżyny swoich umiejętności. “The Social Network” postawił bardzo wysoko poprzeczkę dla wszystkich reżyserów. Szkoda, że Akademia nie doskoczyła do tego poziomu.
4. Brak nominacji za najlepszy film roku dla “Wall-ego”
Przez wiele lat zaszczyt nominacji w kategorii najlepszy film niesłusznie omijał animacje (Piękna i bestia była wyjątkiem). Czarę goryczy przelał rok 2009, gdy nie udało się to “Wall-emu”. To był wielki skandal. Produkcja Disney/Pixar była obrazem dużo poważniejszym i ważniejszym niż filmy, którym udało się być wśród nominowanych. Akademia wówczas dalej uznawała animacje za filmy tylko i wyłącznie dedykowane dzieciom, za obraz innej kategorii, który nie może walczyć o główną nagrodę. Brak nominacji był ogromnym zaniedbaniem i dowodem na ignorancję gremium.
5. Al Pacino za “Zapach kobiety”
Doskonały przykład, gdy Akademia nagradza nie za rolę, ale za zasługi. Dodatkowo sam Pacino był chyba bardzo zdeterminowany, by w końcu tę nagrodę zdobyć. Wydaje mi się, że Frank Slade w jego wykonaniu cały czas krzyczy: “Dajcie mi Oscara, dajcie mi Oscara! Patrzcie jak skrzywioną i niezwykłą postać gram!”. Jest to dla mnie rola wykalkulowana i sztuczna, stworzona, tylko po to by przyznawać jej nagrody. Akademia, nie po raz pierwszy, wykazała się fatalnym refleksem i naiwnością. Taki aktor jak Al Pacino powinien mieć tę nagrodę w swoim dorobku, ale na pewno nie za tę rolę.
Rafał Donica
1. Rutger Hauer & “Blade Runner”
Arcydzieło kina SF w sosie noir spod ręki Ridleya Scotta wyprzedziło, jak wiemy, swój czas. Film, dziś jako jeden z niewielu, zasłużenie noszący łatkę “kultowy”, w dniu premiery nie został doceniony ani przez publiczność, ani przez Akademię filmową. Powodem tego stanu rzeczy mogło być to, że do kin trafiła wówczas wersja filmu okaleczona przez producentów i stojąca w opozycji do wizji Scotta. Natrętny voice-over tłumaczący łopatologicznie niuanse fabuły i niepasujący do mrocznej historii happy-end, to istotnie pięty achillesowe wersji kinowej. “Blade Runner” stał się prawdziwym arcydziełem dopiero w wersji reżyserskiej, wydanej wiele lat później, w genialny sposób zmieniającej sens i wydźwięk całej opowieści. O ile więc może nie dziwić brak nominacji do Oscara za film czy reżyserię wersji producenckiej, tak brak nominacji dla Rutgera Hauera za porywający drugi plan, to już ogromne przeoczenie Akademii. Android klasy Nexus 6 grany koncertowo przez Hauera, jest postacią niejednoznaczną, naprzemiennie zimną jak lód i emanującą żarem miłości, bezlitosną i miłosierną. Batty jest dzikim zwierzęciem, by za chwilę stać się poetą, wygłaszającym wyciskający łzy z oczu monolog. Podczas gdy kultowa dziś kreacja Rutgera Hauera, jedna z najważniejszych w kinie SF, nie otrzymała żadnej nagrody, do Oscara za drugi plan nominowani byli: James Mason za “Werdykt”, Robert Preston za “Victor, Victoria”, Charles Durning za “Najlepszy mały burdelik w Teksasie”, John Lithgow za “Świat według Garpa” oraz Louis Gosett Jr. za “Oficera i Dżentelmena” (Oscar). O większości z tych kreacji mało kto dziś pamięta, a zignorowanego przez Akademię Roya Batty’ego i magię “Blade Runnera” odkrywają wciąż nowe pokolenia widzów, bo to rola i film ponadczasowe.
2. Brak Oscara za efekty dla “Transformers I, II, III”
Rozumiem, że można nie lubić, lub nawet nie cierpieć “Transformerów” spod ręki Michaela Baya – mistrza ekranowej, bezmózgiej demolki, ale dlaczego te uprzedzenia przełożyły się na brak Oscarów za efekty specjalne? Owszem, była nominacja dla pierwszej części, ale przełomowe efekty ukazujące w szczególe do najmniejszej śrubki transformacje robotów, przegrały ostatecznie walkę o Oscara z… niedźwiedziami i innymi równie mało przełomowymi efektami ze “Złotego kompasu”. Nie wierzę, że specjaliści w tej dziedzinie, którzy oceniali nominowane filmy, nie dostrzegali lat świetlnych dzielących poprawnie zanimowane niedźwiedzie (cyfrowych zwierząt, lepiej czy gorzej digitalizowanych, było w kinie multum) od miażdżących system transformacji z filmu Baya. Druga część za efekty w ogóle nie była nominowana, co także dziwi – bo owszem, film był znacznie gorszy od jedynki, ale efekty wciąż były, kolokwialnie mówiąc, wyjebane w kosmos. Część trzecia Transformerów wspięła się na kolejne wyżyny w dziedzinie efektów wizualnych, a finałowa rozpierducha w mieście to istny miód dla oczu (choć nie wiem czy z miodem na oczach byłoby coś widać ;), i tu także niespodzianka, bo “Transformers: Dark of the Moon” musiał się zadowolić nominacją, podczas gdy złotego gołodupca z mieczem zgarnął “Hugo i jego wynalazek”.
3. Oscar za efekty dla “Życie Pi”
Akademia lubi chyba niedopracowane animacje, bo przy regularnym braku Oscarów dla genialnych pod względem efektów Transformerów, w roku 2012 ponownie nagrodziła statuetką film z cyfrowymi zwierzętami, o facecie w łódce, na cyfrowym oceanie, na tle cyfrowego nieba. Tygrys, na którym opierała się cała historia, w wielu scenach wyglądał sztucznie i pod względem realizmu ruchów był najzwyczajniej w świecie niedorobiony. Jestem oczywiście świadom tego, że trudniej animuje się to, co znamy z rzeczywistości, bo mamy punkt odniesienia do porównań. Skoro jednak cyfrowe odtwarzanie rzeczywistości kulało, powinno się skończyć na nominacji. Co do “Życia Pi” mam więcej oscarowych zarzutów (za co ten deszcz nominacji i statuetek, ja się pytam!?), bo, jak dla mnie, cała ta historia była nudna i zupełnie nieabsorbująca, głównie za sprawą cyfrowych zwierząt, w które chyba nigdy nie uwierzę (wyjątkiem King Kong i Cezar z nowej “Planety małp”).
4. Brak nominacji w kategoriach technicznych dla “Pacific Rim”
Oglądając “Pacific Rim” myślałem sobie, naiwnie jak się okazało, że katastroficzny blockbuster Guillermo Del Toro Oscary za efekty wizualne i kategorie dźwiękowe ma w przysłowiowej kieszeni. Twórca “Labiryntu Fauna” musiał się chyba czymś narazić Akademii filmowej, bo “Pacific Rim” nie otrzymał ani jednej nominacji w kategoriach technicznych. Co jak co, ale poza “Grawitacją” nie było w kinie w 2013 roku drugiego filmu, w którym efekty specjalne powodowałyby przysłowiowy opad szczęki, a w kinie IMAX omdlenia z wrażenia. Nominowane w tej kategorii “Iron Man 3”, “Jeździec znikąd”, “Pustkowie Smauga”, czy nawet wyglądający obłędnie “Star Trek: W ciemność” – nie oferowały takiej jakości doznań wizualnych, jak film Del Toro. Podobnie dźwięk – wytłumaczcie mi jak 6-latkowi, co przy braku nominacji za feerię dźwięków z “Pacific Rim”, robi nominacja w tej kategorii dla “Grawitacji”? Jeśli mnie pamięć i słuch nie mylą, w “Grawitacji” pilnowano się realizmu i dźwięku w kosmosie nie uświadczyliśmy, czyżby więc nominacja za kosmiczną ciszę, głos Sandry Bullock i brzęczenie urządzeń pokładowych stacji kosmicznej?
5. Brak Oscara dla najlepszego filmu i dla Martina Scorsese za “Chłopców z ferajny”
Nie żadna “Infiltracja”, nie “Wilk z Wall Street” (jakkolwiek zajebisty) czy inne “Hugo i jego wynalazki”. Opus magnum stylu i talentu Martina Scorsese to “Chłopcy z ferajny”, kwintesencja kina gangsterskiego uprawianego przez mistrza. Galopująca fabuła, mistrzowska rola Joego Pesci (w pełni zasłużony Oscar – brawo!), najlepsza rola w karierze Raya Liotty, kolejna świetna rola De Niro, i przede wszystkim czarny humor najwyższej próby, fantastyczny montaż oraz perfekcyjnie dobrane piosenki – wszystko to złożyło się na kompletny film gangsterski, jakiego na próżno szukać w dalszej karierze Scorsese. Niestety, Scorsese trafił na ten akurat rok, w którym Kevinowi Costnerowi udało się znakomicie wyreżyserować obsypanego Oscarami “Tańczącego z wilkami”. Statuetka za “Infiltrację” dla Scorsese to po prostu spóźniony Oscar za “Chłopców z ferajny”.
Rafał Oświeciński
1. 2001 rok i wygrana „Pięknego umysłu”.
Dobry to film, sprawnie opowiedziany, ze świetnym Russelem Crowe. Ale gdzie Rzym, gdzie Krym. W tym samym roku konkurował bowiem z „Drużyną Pierścienia”, która – pod względem realizacji, pomysłowości i wskrzeszenia ducha fantastycznej przygody – nie miała sobie równych. Tak po prostu. Pietyzm, z jakim odtworzono Śródziemie, gigantyczna praca Petera Jacksona, sukces kasowy i szybko narastający kult wokół produkcji przypominały trochę czasy, w których świat został opanowany przez George’a Lucasa i jego „Gwiezdne wojny”. I tak samo jak w 1977 roku – pierwsza odsłona „Władcy Pierścieni” przegrała w najważniejszych kategoriach z dobrym filmem, ale na pewno nie o takim znaczeniu jak „Annie Hall” konkurująca z Lucasem. Wydawać by się mogło, że to jest właśnie ten moment, w którym kino popularne, szczególnie tak niedoceniane gatunki, jakim są fantasy i SF, nareszcie zatriumfują. Niestety, musieliśmy poczekać aż do 2003 roku i wygranej „Powrotu Króla”. Co więcej, w 2001 roku z kretesem przegrało „Moulin Rouge!” Baza Luhrmanna, które – jeśli nie FOTR – to powinno zdobyć uznanie. Zamiast Howarda statuetkę powinien zgarnąć choćby Robert Altman za wybitne „Gosford Park” albo David Lynch za „Mulholland Drive”. Dziwny to był rok.
2. Art Carney wygrywa z Nicholsonem i Pacino
Na gali w 1974 roku Oscara za najlepszą rolę męską zgarnął Art Carney, który zagrał w filmie „Harry and Tonto”. Ani film, ani aktor nie wpisały się w historię kina, za to ówcześni konkurenci Carneya, już tak. I to każdy z osobna. Zacznijmy od Alberta Finneya, który był rewelacyjny w „Morderstwie w Orient Expressie”, oraz Dustina Hoffmana, który zaskoczył wszystkich świetną rolą w niedocenianym dzisiaj „Lemmym”. Jednak to nie oni i ich role stały się kultowe czy pamiętane po 40 latach. Piątkę uzupełniły prawdziwie ikony – Al Pacino w „Ojcu Chrzestnym II” i sam Jack Nicholson w „Chinatown”. Wyobrażacie sobie, że oni dwaj – w wybitnych rolach i wybitnych filmach – ustąpili miejsca Carneyowi? Trochę głupio umniejszać znaczenie roli w mało znanym filmie mniej znanego aktora, ale sami musicie przyznać – wtopa to niesamowita.
3. De Niro pominięty
W 1990 roku doszło do pojedynku wyśmienitych aktorów, z których, co oczywiste, tylko jeden otrzymał Oscara za najlepszą rolę męską. Był to znakomity aktor brytyjski, Jeremy Irons, za rolę w „Reversal of Fortune”. Tym samym Akademia pokazała środkowy palec m.in. Robertowi de Niro, który w „Przebudzeniach” dał niesamowity popis zaangażowanego aktorstwa, tak daleki od dotychczasowego i ogranego na wszelkie sposoby emploi. Podobnie wydymany mógł się poczuć Kevin Costner, który, co prawda, zdobył Oscara za reżyserię i najlepszy film („Tańczący z wilkami”), jednak zasługiwał też na nagrodę za swoją najlepszą i najważniejszą rolę w karierze aktorskiej.
4. Filmowe zjawisko zignorowane
W 1977 roku Oscara za najlepszą reżyserię zdobył Woody Allen za „Annie Hall”. Film znakomity, bez dwóch zdań, jeden z najlepszych w karierze Nowojorczyka i słusznie nagrodzony statuetką za Najlepszy Film. Ale wiecie co? W tym samym roku nominację dla najlepszego reżysera otrzymał George Lucas za „Gwiezdne wojny” – film-zjawisko, tak teraz, jak i wówczas – to Lucas powołał do życia nową franczyzę, to Lucas stworzył najpopularniejszy film roku. „Gwiezdne wojny” to dzieło w pełni autorskie, owoc fascynacji i wieloletniej pracy. Nie sposób tego nie docenić. To po prostu wypadało nagrodzić, wyróżnić.
5. Guillermo del Toro przegrywa na wielu frontach
2007 rok zapamiętam jako czas, w którym film wybitny przegrał z filmami po prostu dobrymi. Chodzi mi o „Labirynt fauna” Guillermo del Toro – oryginalnej, odważnej i zwyczajnie mądrej historii, która wówczas nie zdobyła nawet nominacji za Najlepszy Film (a dostała „Królowa” i „Listy z Iwo Jimy” – oba zdecydowanie przeceniane). Del Toro musiał obejść się smakiem jeśli chodzi o Najlepszą Reżyserię (Scorsese dostał za zasługi za skądinąd świetną „Infiltrację”), Najlepszy Scenariusz (przegrał z „Małą miss”) i Najlepszy Film Obcojęzyczny (pokonało go niemieckie „Życie na podsłuchu”). Dostał – całkowicie zasłużenie – tylko za zdjęcia, dekorację i makeup. Szkoda. To jeden z najlepszych filmów XXI wieku.