Syndrom sztokholmski. Obronna empatia ekranowych postaci
Autorką tekstu jest Dominika Gołuchowska.
Zamknięcie i izolacja od świata to piekło, które przeżywają osoby porwane – nie mają żadnego kontaktu z otoczeniem, a zdane są jedynie na pomoc z zewnątrz – przetrwanie zaś utrzymuje ich przy życiu. Nie każdy jednak przypadek uprowadzenia to akt brutalności i wiecznego upokarzania. Czasami rodzi się więź, zrozumiała jedynie dla ofiary i jej porywacza. Nie jest to natomiast relacja natury czystej. Nieraz to mechanizm obronny, który zwiększa możliwości przetrwania i sprawia, że w swoim oprawcy dostrzega się dobro i nieoczywistą troskę o życie porwanego. Tak zażyła relacja powstała w wręcz sztucznych warunkach po pewnym czasie może przeistoczyć się w przykładną miłość lub chorą fascynację.
Takie przypadki, choć rzadko występujące, w terminologii medycyny sądowej czy kryminalistyce nazywa się syndromem sztokholmskim.
Początek nadzwyczajnego zjawiska
Ekstremalne przywiązanie ofiar do swoich porywaczy określa się syndromem sztokholmskim od 1973 roku. Wtedy, 23 sierpnia, miał miejsce słynny napad na sztokholmski oddział Kreditbanken, podczas którego doszło do uprowadzenia sześciu osób. Ich przetrzymywanie trwało dokładnie sześć dni. Ten niespełna tydzień zdefiniował zupełnie nowe zjawisko w dziedzinie psychologii. Ofiary nawiązały emocjonalną więź z oprawcami i po ich uwolnieniu, ku zaskoczeniu psychiatry Nilsa Bejerota, w trakcie przesłuchań zaczęli bronić swoich oprawców, a nawet odmawiać zeznań, które mogłyby ich dodatkowo obciążyć. Mówi się, że z racji zagrożenia życia, którego zaznali, stracili krytycyzm wobec przestępców i zaczęli dostrzegać ich najmniejsze „czułe” gesty, skierowane w ich stronę.
Wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że porywacze byli dla nich mili. Tylko na ile można wierzyć ludziom, którzy zaznali ogromnego stresu i co gorsza, strachu o własne życie?
Podobnych relacji o zbliżonej genezie odnotowano w historii jeszcze kilka. Nie było już może napadów na bank, ale forma chorej i niezrozumiałej dla świata miłości porywacz-porwany pozostała niezmienna. Najdrobniejsze ludzkie odruchy oprawcy są wychwytywane przez ofiarę niemal natychmiastowo – są dla nich ważne, bo w trakcie przetrzymania to porywacz staje się dla niej całym światem.
Film, choć z podejściem fabularnym, rozkłada ten stan psychiczny na części pierwsze. Bezpretensjonalnie wchodzi do głów osób zamieszanych w syndrom i stara się wyjaśnić, czym obie strony się kierują. Nie jest to proste zadanie, ale w przeciągu 50 lat ekranowe starania przyniosły zamierzony efekt – skomplikowane relacje tego typu stały się światu bliższe, a bohaterowie bardziej ludzcy. W końcu na każdego paraliżujący strach działa nieco inaczej – jakie zatem miał on oblicze na tle czterech dekad w filmowej historii? Przez pryzmat syndromu sztokholmskiego starałam się odnaleźć motywy działania sprawców i zrozumieć uprowadzone przez nich żywe maskotki.
Patologiczne sidła wspólnej historii
Wyobrażając sobie miłość sprzed lat, nikomu nie przyjdzie myśleć o obozowych torturach, głodzie czy fizycznym wykorzystywaniu. Miłość, z racji swej dynamiczności, wybucha w nietypowym dla niej miejscu, jest nie do przewidzenia. Konsekwencje jej zaistnienia zdają się siać spustoszenie w życiu głównych bohaterów Nocnego portiera z 1974 roku.
Włoska produkcja opowiada historię dwojga ludzi, którzy spotkali się w czasie drugiej wojny światowej – ona była więźniem, on zaś SS-manowskim oficerem. Role, które odgrywali w swej dwuznacznej relacji, były jasno określone. On był jej panem, ona zaś robiła to, na co ten miał ochotę. I tak na świat przyszła specyficzna empatia, której źródłem była dominacja silnego mężczyzny. Pomimo młodego wieku Lucia dojrzale oswoiła się z myślą bycia marionetką wojennego psychopaty. Lata po wojnie obozowi kochankowie przypadkowo trafiają na siebie i dają upust swoich tłumionych emocji. To, co dawniej było między nimi, nie wygasło, w końcu ich więź była jedynym spełnieniem ich obojga. Max pragnął swej małej dziewczynki tylko dla siebie – zrodziło się w nim uczucie, którego nie planował, a którego istnienie nad wyraz mu odpowiadało. Nikt inny nie był w stanie zrozumieć jego fetyszu tak, jak Lucia, tylko ona potrafiła go zaspokoić – tak, jak on ją. Potrzeba dominacji jednej strony i chęć bycia dominowaną stworzyły destrukcyjny związek, który bazował na chorym wręcz przywiązaniu. Ich wzajemne zrozumienie nie było z kolei akceptowane przez powojenne środowisko. To jednak nie przeszkodziło im w dalszym pielęgnowaniu starej znajomości – odizolowali się od reszty i zdecydowali na wspólne życie w ubóstwie – liczyli się tylko oni.
Najważniejsza była dla nich ich własna symbioza, której nabawili się przez syndrom sztokholmski dziewczyny. Jej obozowe zgodzenie się na podłe traktowanie było zapoczątkowane szczątkową czułością niemieckiego oficera. Trafiając na siebie, przypadkowo odnaleźli ucieleśnienie swoich pragnień. Dodatkowo można powiedzieć, że oboje byli dla siebie stworzeni – rozumieli własne potrzeby, właściwie fetysze – a to, na czym zbudowali swoją relację, to nic innego jak patologiczne przywiązanie do siebie. Choć Lucia i Max to bohaterowie zdecydowanie tragiczni, odnajdując się na moment po latach, zaznali wojennego szczęścia, by ostatecznie zginąć z rąk tych, którzy nie chcieli dać im wspólnie żyć.
Liliana Cavani, poruszając historię o sadomasochistycznej relacji, udowadnia, że uzależnienie ofiary od oprawcy i odwrotnie, może mieć wiele wspólnego z powstałym lata później terminem syndromu sztokholmskiego. Ekstremalne warunki okazały się źródłem nietypowej miłości – wariactwa rozumianego tylko przez parę kochanków. Ich szaleństwo to studium równoczesnej budowy i życiowego rozpadu.
Oddanie się wyczekiwanej miłości
Jaskrawy obraz Pedro Almodóvara nie daje widzowi żadnych złudzeń – każda miłość jest możliwa. Nawet ta zapoczątkowana uprowadzeniem kobiety i przetrzymywaniem jej we własnym domu. Zwiąż mnie to stłumiony krzyk, którego przesłanie jest jasne – nawet najbardziej szalone osoby mają szansę na odnalezienie upragnionego uczucia.
Ricky, choć zjawia się w domu Mariny z planem porwania jej, wie, że ta go z czasem pokocha, ślepo wierząc, że psychopatyczne działanie mu w tym pomoże. Powoli i raz delikatniej, raz mniej, stara się przekonać do siebie zszokowaną dziewczynę, by wreszcie ta pokochała go tak, jak on kocha ją. Stale wiązana do łóżka Marina jest niczym trzymana w lochach Bella z Pięknej i bestii Disneya. Dopiero gdy jej porywacz wraca ciężko ranny do domostwa, ta zaczyna widzieć w nim człowieka i czuć, że ma do niego sentyment. Po napaści na Ricky’ego następuje pewna zmiana w zachowaniu kobiety. Od tamtej pory czuje, że mężczyzna naprawdę może ją kochać, zaczyna dopuszczać możliwość odwzajemnionej miłości. Tym sposobem udało się zburzyć dzielący ich mur, pojawiła się nić porozumienia. Powoli rodzące się wspólne szczęście popsuło jednak oswobodzenie dziewczyny przez jej siostrę. I tu pojawia zwrotny moment historii – syndrom sztokholmski – który nie pozwala opuścić Marinie Ricky’ego. Ona szczerze go pokochała, nie widziała nic złego w jego zachowaniu, chciała do niego wrócić i zrobiła to. Nie zważając na początkową przemoc, stała się wyidealizowanym obrazkiem swojego porywacza. Siostra, będąca głosem rozsądku, nie była w stanie odwieść młodej dziewczyny od szaleństwa, z którym tej żyło się coraz lepiej. Przyzwyczajenie i nadzwyczajny upór porywacza sprawiły, że Marina przywykła do myśli bycia wiązaną – to w końcu szło w parze z troską i dbaniem o nią – a tego właśnie było jej trzeba.
Komediowy nastrój filmu nie zatarł głównego dramatycznego wątku pary bohaterów. Nietuzinkowo przedstawił wręcz kliszową historię magnetycznego przywiązania ofiary porwania do jej oprawcy. Mężczyzna zabawił się we wróżbitę i z góry założył, że tak to się skończy – bądź co bądź – udało mu się!
Trzy wieki wstecz
Czasy hiszpańskiej inkwizycji to jeden z wielu czarnych punktów w historii Europy. Po lekkomyślnych oskarżeniach kleru o herezję, ludzie byli pozbawiani dotychczasowego życia. Fałszywe osądy zmuszały każdego do zjawienia się na przesłuchanie, polegające na torturach, by zaraz po nich oskarżonych zamknąć w lochach na dożywotnią karę.
Taki sam los pisany był Ines – bohaterce Duchów Goi z 2006 roku – młodej, bogato urodzonej dziewczynie. Po niesłusznym zarzucie została zamknięta w podziemiach, gdzie było brudno i wilgotno, a wokół pełno było skazanych na męki ludzi. W tak ponurym miejscu jak to młoda kobieta wiedziała, co ją czeka, ale nie przewidziała, że spotka tam ojca swojego dziecka. W tym trudnym dla niej okresie odwiedzał ją brat Lorenzo, którego w celu oswobodzenia dziewczyny przysłał jej ojciec. Niestety pomimo dobrych intencji Ines pozostała w lochach, ale przedstawiciel kleru znalazł dla niej pocieszenie. Wykorzystał ją, gdyż była to niezwykłej urody dziewczyna, jednocześnie nie zważając na moralny i religijny zakaz takiego postępowania. Zwrotem akcji tej historii było przeskoczenie piętnaście lat do przodu. Hiszpania pogrążona w wojnie była tłem dla rozpaczy dziewczyny. Starsza i wycieńczona, wreszcie zyskuje wolność, na której nie znajduje ani swojej rodziny, ani Lorenza z dzieckiem, które urodziła w niewoli. Gdy w końcu spotyka swojego gwałciciela, uwaga zostaje skupiona na niezwykłym uczuciu dziewczyny do obojętnego niemal mężczyzny. Związała swój los z człowiekiem, który nie darzył jej tą samą miłością. Ona zaś nawet po jego śmierci, niczym obłąkana, pragnęła swojej córeczki i jego.
Studium zmiany osobowości i pojawiającego się po latach szaleństwa to piętno młodej dziewczyny, której los mógłby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby nie zarządzenie Świętego Oficjum. Ograbiono ją ze wszystkiego i została jej tylko miłość, która po latach nie zniknęła, a która klasycznie odzwierciedla tematyczny syndrom. Ten przypadek w szczególności wzbudza współczucie, gdyż Ines była sama, a jako człowiek chory i niezdolny do racjonalnego myślenia uparcie trwała w przekonaniu, że jej początkowy napastnik to miłość jej życia – jej jedyny. Wystąpiła u niej ślepota, która przysłaniała bolesną prawdę. Może to i lepiej dla i tak już mocno skrzywdzonej przez los dziewczyny. Miloš Forman, reżyser filmu, udowodnił światu, że wiele psychologicznych przypadków dopiero co nazywanych chorób istniało wieki wcześniej.
Uprowadzona Austriaczka
Historia Nataschy Kampusch jako jedyna z wyżej wymienionych pozycji wydarzyła się naprawdę. Jej przypadek jest o tyle wyjątkowy, że sama dziewczyna nie pozwala nazywać swojego przypadku syndromem sztokholmskim. Trudno jednak zaprzeczyć, że wiele elementów pasuje do niego, jak inne przytoczone, podobne do tej sprawy.
Film z 2013 roku to historia młodej Austriaczki, która w wieku dziesięciu lat zostaje uprowadzona, by przez osiem spędzić tytułowe 3096 dni u swojego porywacza. Ten, przygotowawszy się wcześniej na pobyt małej dziewczynki, zbudował dla niej pokój, w którym zamierzał ją latami przetrzymywać. Relacja Nataschy i Wolfganga nie ma nic wspólnego z przyziemną fascynacją. Dziewczyna stale buntowała się wobec oprawcy. Nie bez powodu – było ich sporo. Mężczyzna odebrał jej dawne życie, stosował przemoc, męczył ją psychicznie i głodził. Z jednej strony przywiązywała się do niego, gdyż był jedyną osobą, z którą miała kontakt, z drugiej czuła do niego narastającą odrazę. Był tyranem, który traktował ją jak swoją służącą, pomoc domową – dla kontrastu – spędzał z nią większość świąt, często noce, a także pytał o zdanie. Po wyswobodzeniu się dziewczyny, na które długo musiała czekać, Wolfgang rzucił się pod pociąg – stracił jedyną bliską mu osobę. Ona również. Wiedziała, że tak musi być, ale pomimo tego cierpiała.
Aktorskie kreacje bardzo szczegółowo skupiły się na relacji obojga Austriaków. Długie spojrzenia, strach przed kolejną torturą, ślepa „miłość” celebrowana na swój własny sposób. Nastąpiło przywiązanie obustronne, natrafiające na przeszkody w postaci zaburzeń psychicznych oprawcy i chęci ucieczki jego ofiary. W poszczególnych scenach dało się jednak dostrzec silną więź łączącą parę „współlokatorów” – nawet po wyswobodzeniu dziewczyna tęskniła za mężczyzną, który zgotował jej ośmioletni koszmar. Zastanawiające? Psychiki nie da się oszukać. Każdy potrzebuje ciepła, nawet oprawca, który z zimną krwią inicjuje uprowadzenie małej dziewczynki. Natascha, opisując wszystko, co ją spotkało, w bardzo wyraźny sposób dawała po sobie poznać, że rozumiała Wolfganga. Twierdziła, że był chory i musiała mu to wybaczyć. Przejawy syndromu sztokholmskiego? Jak najbardziej. Intencje porwania były barbarzyńskie, porywacz chciał mieć kobietę tylko dla siebie – kobietę idealną, która z czasem stanie się jego żoną. Ta jednak, na którą trafiła okrutna wyliczanka, w specyficzny, obronny wręcz sposób potrafiła wyjaśnić jego zachowanie. Jej twierdzenie „to było jasne, tylko jedno z nas przeżyje” udowodniło, że miała w sobie pewien obiektywizm, ale jednocześnie była w stanie jeść wspólne kolacje z tyranem czy nawet z nim tańczyć. Klasyczne przywiązanie, z którym niełatwo się walczy, bo rodzi się w ekstremalnym życiowym chaosie.
*
Zdefiniowany w 1973 roku syndrom sztokholmski latami był obecny w filmowej historii. Cztery różne przypadki pozwalają na zgłębienie tajników ludzkiej psychiki. Reżyserzy dokładnie przyglądali się dynamicznym bohaterom, którzy byli – czy tego chcieli, czy nie – skazani na siebie. Groteskowa para kochanków? Kobieta zmuszona do bezwarunkowej miłości? Trudno o lepsze przykłady niezdrowych przypadków, w którym główną rolę gra bliskość, której nikt nie był w stanie przewidzieć. Wszystkie te zażyłości mają jedną wspólną cechę – psychiczna wyrwa, będąca tajemniczą więzią z oprawcą, o którą nikt się nie prosił, a która mimo to przyszła sama i zmieniła wszystko. Porwanie ma od tej pory inny charakter. To kusząca gra w kotka i myszkę, której dobre i złe strony odczuwalne są jedynie przez tych, którzy w nią grają.
korekta: Kornelia Farynowska