search
REKLAMA
Zestawienie

Słynne horrory, które są GORSZE, niż zapamiętaliście

Znacie to uczucie, kiedy po latach siadacie do seansu filmu, po czym okazuje się, że jest… przeciętny?

Tomasz Raczkowski

10 maja 2025

REKLAMA

Znacie to uczucie, kiedy po latach siadacie do seansu filmu, o którym pamiętaliście, że był świetny i wywarł na was duże wrażenie, po czym okazuje się, że jest… przeciętny? Albo – co gorsza – po prostu słaby, a dobre wspomnienia to robota nostalgii i kontekstu, a nie samego filmu? Chyba każdy tak miał, zwłaszcza w przypadku horrorów, które mają to do siebie, że potrafią początkowo zrobić wrażenie grozą, szokiem czy nieznajomym, podczas gdy tak naprawdę nie mają do zaoferowania nic lub niewiele więcej. Ten tekst jest miejscem, w którym wybieram tego typu przedstawicieli gatunku i trochę się nad nimi pastwię.

„Piła”

Dla millenialsów – czyli mojego pokolenia – seria Piła to rzecz kultowa, na której wielu z nas wyrabiało sobie horrorowe zacięcie. Pierwszy film, jeszcze niskobudżetowy i nie tak krwawy jak późniejsze odcinki, jest prawdopodobnie tym najlepszym. Jednak fakt, że Piła Jamesa Wana ma ikoniczny i kultowy status, a do tego jest najlepszą częścią hitowej serii, nie oznacza, że jest to film… dobry. Półamatorską realizację techniczną można jeszcze wybronić, bo aranżację skąpej przestrzeni można uznać za jeden z atutów filmu. Jednak, o ile działka Jamesa Wana ma swój urok, tak część, za którą odpowiadał Leigh Whannell, razi po oczach. Jako aktor Australijczyk jest wyjątkowo pokraczny (tym gorzej, że do projektu poza tym zaangażowano rzetelnych aktorów w postaci Cary’ego Elwesa, Michaela Emersona i Danny’ego Glovera, których tło Whannellowi nie pomaga). Jako scenarzysta firmuje płaską opowieść opartą na jednym prostym pomyśle (już tu przeksploatowanym, a w kolejnych częściach zużytym do mdłości) i zgrabnym, ale z perspektywy czasu czytelnym i trzeszczącym w szwach plot twiście. Całościowo Piła to rzecz raczej przeciętna, która trafiła w dobry moment i niszę marketingową, co wywindowało odbiór filmu i wystrzeliło kariery twórców.

REKLAMA

„Piątek trzynastego”

Porwę się trochę na świętość, ale niech będzie. Oryginalny Piątek trzynastego to bezsporny klasyk slashera, razem z Halloween, Teksańską masakrą piłą mechaniczną i Koszmarem z Ulicy Wiązów stanowiący kanon tego podgatunku. O ile jednak filmy Carpentera, Hoppera i Cravena po latach wciąż bronią się jako kamienie milowe gatunku i zręczne produkcje swoich czasów, film Seana S. Cunninghama wyraźnie odstaje jakościowo i chyba nie przypadkiem to nazwisko nie cieszy się taką sławą jak wcześniej wymienione. Piątek ma trochę ciekawych pomysłów, ale w wielu miejscach razi kiczem, konstrukcja jest toporna, a wrażenia podnosi niewspółmiernie finałowy – akurat świetny – zwrot akcji. W zasadzie to on, a nie sam film wpisał się do historii, bo po latach Piątek trzynastego nie dorasta do własnej legendy.

„Naznaczony”

Piła uczyniła z Jamesa Wana i Leigh Whannella branżowe tuzy, a Wan to dziś jedno z istotniejszych nazwisk w gatunku horroru. Twórcy nie poprzestali na odcinaniu kuponów od sukcesu debiutu i swoją pozycję zbudowali na kolejnych popularnych i bardziej udanych projektach. Jednym z nich jest Naznaczony, również rozpoczynający kręconą do dziś serię. Pierwszy film z 2010 roku ma solidny status współczesnego klasyka, w dużej mierze dzięki zręcznej ręce reżysera, który stworzył intrygujący klimat grozy i zagadki oraz błysnął paroma inscenizacyjnymi pomysłami, w tym zaserwował w nim kilka pamiętnych jump scare’ów. Słabością Naznaczonego jest znów scenariusz, toporny, trochę niewiedzący, w którą stronę zmierza, i finalnie oferujący wtórną opowieść o rodzinnym przezwyciężaniu zła. Jak na film od lat stale obecny w rankingach najlepszych pozycji z gatunku Naznaczony ma dość niewiele jakości, którą w tym przypadku zdecydowanie przerasta renoma produkcji.

„Misery”

Może nie stricte horror, ale gęsty thriller z gatunku „ludzkiej grozy” już owszem, do tego ekranizujący mistrza gatunku Stephena Kinga, więc trochę jednak horror. Misery, opowiadająca o pisarzu uwięzionym przez psychopatyczną fankę, wbiła się mocno w popkulturową świadomość jako jedna z najlepszych ekranizacji Kinga – ale to samo w sobie nie znaczy aż tak wiele. Film Roba Reinera robi wrażenie głównie fenomenalną rolą Kathy Bates, kreującą złowieszczą oprawczynię. Jednak sama w sobie opowieść jest o wiele zbyt dosłowna, do znudzenia mieląca te same czytelne metafory, a co gorsza filmowi przez większość czasu brakuje klimatu. Nie czuć w Misery odpowiedniego napięcia, nie ma żadnej zagadki, a i rozwiązanie akcji jest przewidywalne. To niezły film, ale o wiele gorszy, niż zapisało się w powszechnej świadomości.

„Uu” („To my”)

Zaraz po premierze byłem zachwycony drugim filmem Jordana Peele’a, jednak powtórny seans po latach ten entuzjazm znacznie ostudził. US bierze z zaskoczenia i robi wrażenie zręczną realizacją oraz świetną podwójną rolą Lupity Nyong’o, jednak trzyma się na zbyt zamaszystych i ogólnych metaforach. Konstrukcja świata nie bardzo trzyma się kupy, a sama linia dramaturgiczna zbyt mocno bazuje na rozpoznawalnych schematach. O ile w Uciekaj! Peele sprawnie żonglował tropami, tworząc coś oryginalnego, w Us brakuje tego drugiego komponentu. W efekcie żonglerka okazuje się dość pusta, a pod centralną przenośnią nie kryje się pełne widowisko, ale raczej instrumentalne wykorzystanie gatunku. To wciąż lepiej skonstruowany spektakl niż kolejne w filmografii Peele’a Nie!, ale rozczarowujące po powrocie do niego.

„Mordercza opona”

Klasyk współczesnych midnight movies będący klasycznym przykładem filmu, który powinien być 5-minutowym shortem. Kultowy film Quentina Dupieux jest zbyt pretekstowy, opiera się wyłącznie na abstrakcyjnym koncepcie zawartym polskim w tytule. Z konceptem beznamiętnej, siejącej postrach opony twórca nie robi w zasadzie nic poza przydługim pochodem slapstickowych epizodów. Do tego filmu lepiej w ogóle nie wracać, a na pewno nie w innych okolicznościach niż na wyluzowanej imprezie, bo tylko w takim kontekście Mordercza opona się broni.

„Skanerzy”

Jeden z wczesnych klasyków Davida Cronenberga, Krwawego Barona body horroru, to równocześnie jeden z jego najsłabszych filmów. Skanerzy zyskali renomę za sprawą praktycznych efektów specjalnych, przede wszystkim w słynnej scenie wybuchowej konferencji. Jednak poza tym to porażająco łopatologiczna i niezgrabna historia starcia z szalonym naukowcem, nie tylko nużąca dramaturgicznie, ale też dająca zaskakująco mało frajdy z gatunkowej ekspresji czy kiczu. Trochę podobnie jak w przypadku Piątku trzynastego, jedna sekwencja robi Skanerom opinię, choć sam film jest dużo słabszy.

„Straceni chłopcy”

Tak jak Piła była formującym tytułem millenialsów, tak wobec Straconych chłopców Joela Schumachera ogromny sentyment żywi pokolenie X. I o ile bez wątpienia film z 1987 rok jest lepszy niż ten z 2004, to kolosalna estyma, jaką się cieszy, jest trochę na wyrost. Straceni chłopcy to sprawny horror-pastisz, ze świetnym klimatem idealnie wpisującym się w estetykę VHS-owej klasyki, jednak dużo bardziej generyczny i anemiczny narracyjnie, niż chcieliby pamiętać jego miłośnicy nostalgicznie zapatrzeni w wampirycznego Kiefera Sutherlanda. Zwłaszcza po latach, gdy tematyka wampirów jest o wiele bardziej zużyta niż kiedyś, Straceni chłopcy tracą sporo uroku, a bez wspomnień pierwszych seansów na kasetach, może być trudno załapać vibe z dziełem Schumachera.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, praktyk kultury filmowej. Entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA