Serialowe uniwersum. Przyjaźnie ciekawsze niż miłość
Historie miłosne nudzą mnie niemiłosiernie. Wiem, że jestem prawdopodobnie w mniejszości, ale bardzo rzadko (jeśli w ogóle, bo chyba jednak nigdy) interesowałam się wątkami romantycznymi, nie tylko w serialach zresztą. W ogóle nie interesują mnie sceny, w których bohaterowie namiętnie się całują przez dziesięć minut; wolę sceny, w których ze sobą rozmawiają, dyskutują, widać różnice w ich charakterach i widzimy, dlaczego potrafią razem pracować (lub nie).
Zbyt rzadko mamy do czynienia z historiami romantycznymi napisanymi w ten drugi sposób, zbyt często mamy też do czynienia z historiami, gdzie mówi się o bohaterach – „oni się przyjaźnią” – ale nie pokazuje się tego widzowi, dopóki nie jest fabularnie potrzebne. Jeżeli ktoś chce uwiarygodnić historię miłosną, pokazuje bohaterów w sytuacjach wiadomych; natomiast jeżeli ktoś chce uwiarygodnić historię przyjaźni, musi trochę bardziej się wysilić. Są oczywiście chlubne wyjątki, ale zasadniczo jednak scenarzyści mają tendencję do pisania scen w rodzaju „oni są parą, patrzcie, jak słodko trzymają się za ręce” zamiast „patrzcie, jak potrafią poważnie ze sobą rozmawiać, a do tego są zakochani; właśnie dlatego są parą”.
Wbrew moim chęciom poprzedni felieton wymknął mi się trochę spod kontroli i dotyczył raczej chemii między parami romantycznymi, dlatego teraz dla zachowania równowagi we wszechświecie będzie o przyjaźni. Wspomniałam wtedy o Ellie Miller i Alecu Hardym z brytyjskiego Broadchurch, Clarze i Dwunastym Doktorze z Doktora Who, Reginie Mills i Rumplestiltskinie z Dawno, dawno temu oraz wszystkich twarzach Tatiany Maslany. Zapomniałam natomiast – nie wiem jakim cudem – wymienić Donnę Noble i Dziesiątego Doktora. To moim zdaniem druga (po Doktor–TARDIS) najciekawsza i najzabawniejsza relacja w całym serialu. Donna wyraźnie się zmienia przy Doktorze – z nieznośnej, głośnej, rozwrzeszczanej, niesympatycznej baby staje się spokojniejszą, dojrzalszą, pełną empatii kobietą; acz wciąż niezmiennie pyskatą. Jej dziadek sam mówi Doktorowi, że „Donna jest przy tobie lepszym człowiekiem”. Doktor i Donna tworzą zgrany zespół, do tej pory zresztą przez wielu uważanych za najlepszy duet, który podróżował razem w TARDIS po powrocie serii w 2005 roku.
Tyle o Doktorze, ale chciałam jeszcze wrócić do dwóch par, o których poprzednio tylko przelotnie napomknęłam, a obie zaczynają się od Emily Thorne, czyli do granej przez Emily VanCamp główną bohaterkę Zemsty. Uwielbiałam patrzeć, jak rozwija się jej przyjaźń z Nolanem Rossem (w tej roli mało znany Gabriel Mann, który skradł co najmniej połowę serialu). Choć początkowo było to dosyć schematyczne – on coś wie, ona nie wie, on ją oświeca, ona go nie lubi, on się naprzykrza, ona się złości – przerodziło się w znakomicie napisaną przyjaźń. Niezależnie od tego, jak głupie rzeczy wymyślała Emily, żeby zemścić się na swoim przeciwniku, był po jej stronie; tłumaczył błędy, chwalił sukcesy, wspierał, pomagał. I vice versa. Dodatkowy punkt dla scenarzystów za nieuleganie awanturom fanów, którzy upierali się, żeby zrobić z nich parę, nie dostrzegając, że Nolan i Emily to raczej rodzeństwo.
Przyjemnie oglądało mi się też starcia Emily z Victorią Grayson, graną przez Madeleine Stowe. Emily VanCamp jest niezłą aktorką, ale jednak nie tej klasy co Madeleine Stowe, która – nie zawaham się tego napisać – absolutnie wymiatała w tym serialu. Ich postacie od początku rywalizowały i były nastawione przeciwko sobie, nawet jeśli Victoria przez kilka pierwszych odcinków robiła to raczej automatycznie i intuicyjnie, nie z jakiegoś konkretnego powodu. Dodatkowo dało się dostrzec, że VanCamp i Stowe dobrze się gra razem. Kolejny plus dla scenarzystów, tym razem za zdawanie sobie sprawy, że te bohaterki nigdy nie mogłyby się pogodzić – do samego końca pozostawały skłócone.
Choć wobec serialu jako takiego mam chwilami raczej mieszane uczucia, od zawsze fascynowały mnie Cristina Yang (Sandra Oh) i Meredith Grey (Ellen Pompeo) z Chirurgów. Meredith – córka znanej lekarki, z gotowym „wyrobionym” nazwiskiem, dziewczyna z problemami, trochę niezdecydowana, ambitna, uczuciowa, sympatyczna. Cristina – również ambitna i z problemami, ale przy tym agresywna, konkretna, zimna, nieuprzejma, oschła, zamknięta w sobie i zainteresowana tylko karierą. Przyjaźń tych dwóch dziwnych dziewczyn, nazywanych zresztą często pokręconymi siostrami (twisted sisters), przez dziesięć sezonów stanowiła jeden z głównych wątków fabularnych serialu. Bardzo szybko zostały przyjaciółkami, choć teoretycznie nie powinny się ze sobą dogadywać – abstrahując już od różnych charakterów, dążyły do innych rzeczy: Meredith chciała mieć męża, dzieci, rodzinę, Cristina natomiast pragnęła zostać światowej sławy chirurgiem, mąż ewentualnie dopuszczalny, ale żadnych dzieci, mowy nie ma. Z trochę innej beczki – cieszy mnie fakt, że choć Sandra Oh zrezygnowała z roli trzy lata temu, o Cristinie wciąż się czasami mówi – postać nie zniknęła z życia głównej bohaterki tylko dlatego, że aktorka odeszła z serialu.
Serial Buffy, pogromczyni wampirów również miał kilka ciekawych związków. W pierwszej kolejności oczywiście Buffy Summers i Willow Rosenberg, które przyjaźniły się od pierwszego odcinka. W miarę upływu sezonów trochę oddaliły się od siebie raz czy dwa, ale wciąż pojawiały się sceny, kiedy dziewczyny siadają i po prostu rozmawiają o swoich problemach – takich momentów często mi brakuje w serialach. Główne trio – Willow, Buffy i Xander Harris – również mieli sporo ciekawych momentów. Żałuję, że w serialach nie ma więcej takich scen, jak ostatnie chwile pierwszego odcinka drugiego sezonu Buffy – bohaterka ze świadomością, że była wyjątkowo chamska i niemiła wobec swoich przyjaciół, wchodzi do klasy, niepewnie się rozgląda, po czym nieśmiało podchodzi do Willow i Xandera siedzących obok jej zwykłego miejsca; patrzy na nich w milczeniu, Willow mówi „zajęliśmy ci krzesło”, a Xander zaczyna rozmowę jak gdyby nigdy nic, bez słów przekazując jej, że rozumieją powody, przez które zachowywała się tak wrednie, i nie mają do niej żalu. Wzorcowe drugie dno i kwintesencja prawdziwej przyjaźni.
Oddzielny tekst mogłabym – i może kiedyś to zrobię – napisać o serialach, które zmarnowały „potencjał przyjaźni”. Na pierwszy ogień rzuciłabym chyba Śnieżkę i Czerwonego Kapturka z Dawno, dawno temu oraz Kate Beckett i Lanie Parish z Castle’a. Przyjaźnie w serialach traktuje się trochę po macoszemu: na początku scenarzyści dbają o pokazywanie tej relacji, aby była wiarygodna, ale w miarę upływu sezonów skraca się to w najlepszym razie do mówienia „rozmawiałam o tym z X”. Za każdym razem tak samo mnie to boli. Sto razy bardziej wolę sceny – i w ogóle seriale – które w pierwszej kolejności koncentrują się na rozwoju bohaterów, a nie szalonym tempie akcji. Tyle tylko, że to trzeba umieć napisać – a to już wyższa szkoła jazdy, na którą nie można się zapisać.