PRZEKLĘTA. Kolejna chybiona produkcja Netflixa
Kiedy zobaczyłam pierwsze zwiastuny promujące nowy serial Netflixa, byłam dość sceptyczna. Nie wyglądało to ani ciekawie, ani oszałamiająco, czego spodziewałabym się po zapowiadanym widowisku fantasy. Miałam też duże obawy, jeżeli chodzi o zatrudnionych aktorów, przede wszystkim, że nie będą potrafili udźwignąć przypisanej im roli. Niestety większość moich obaw się sprawdziła. Mimo to postanowiłam w tej recenzji nie skupiać się wyłącznie na tym, co nie wyszło, choć błędów, pomyłek i wpadek jest niemało.
Skoncentruję się najpierw na rzeczach, które mi się spodobały.
Jeżeli znacie mity arturiańskie, to na nic się wam ta wiedza nie przyda, gdy chodzi o fabułę Przeklętej. Co prawda mamy Nimue – Panią Jeziora, Merlina, Morganę czy króla Uthera Pendragona, jednak żadne z nich nie pełni roli, która była im dotychczas przypisywana w książkach i legendach.
Nimue należy do królestwa magii. Została jednak naznaczona przez złe moce, dlatego pragnie uciec jak najdalej od rodzinnego domu, gdzie nikt jej nie akceptuje. Nawet własny ojciec ją porzuca, kiedy ta jest dzieckiem. Jednocześnie całe królestwo pogrążone jest w czystce prowadzonej przez Kościół i czerwonych paladynów. Każda istota, która ma w sobie choć trochę magii, musi zginąć. Tak też się dzieje z matką Nimue, od której otrzymuje tajemniczy miecz i jedno polecenie: musi znaleźć Merlina.
Pierwszym z pozytywów jest niewątpliwie przepiękna komiksowa czołówka. Nie sposób od niej oderwać wzroku. Jeżeli chodzi o czołówki seriali, to jestem niezwykłą estetką, dlatego tym bardziej zabolało mnie to, że serial mógł wyglądać przepięknie, być wypełniony po brzegi feerią barw i kolorów, ale niestety tak się nie stało. To samo tyczy się komiksowych przejść pomiędzy różnymi scenami. Trzeba pamiętać, że wszystkie są kartami z powieści graficznej, na podstawie której powstał serial, ale pojawiają się w trochę bardziej mrocznej odsłonie. Niestety trochę źle świadczy to o produkcji, kiedy to animowane elementy okazują się najmocniejszym punktem całego sezonu. Nie żeby to było w jakikolwiek sposób potrzebne czy popychało fabułę do przodu. To po prostu ładny przerywnik, minimalnie urozmaicający nieciekawe odcinki.
Drugim wielkim pozytywem serii jest aktorstwo, a dokładnie dwóch aktorów. Wiadomo, że bohater jest wart tyle, ile jego przeciwnik. Ta nijaka seria ma fantastycznego wręcz złoczyńcę. Wciela się w niego znany fanom Ozarka czy brytyjskiego kina niezależnego (zagrał główne role m.in. w świetnych Jestem Joe i Tyranozaurze) fantastyczny szkocki aktor Peter Mullan. Jego ojciec Camden to postać bezwzględna, wierna idei, której nie da się przekupić. Pali wioski, morduje kobiety i dzieci, a jego głównym celem jest uczynić w ten sposób świat lepszym. Wojna Czerwonych Paladynów z Feyami jest napędzana przez odmowę ludzi do życia w pluralistycznym społeczeństwie oraz ignoranckie stereotypy dotyczące drugiej frakcji. W tym przypadku mamy do czynienia z podobieństwami między tym konfliktem a systemowym rasizmem, dyskryminacją religijną, kryzysem uchodźczym – chociaż autorzy unikają wygadanych lub przesadnie określonych równoważności.
Drugim absolutnym objawieniem jest Gustaf Skarsgård w roli Merlina. O ile do tej pory nie przekonał mnie zbytnio, a jego występ w Westworld uważam za niezbyt udany, o tyle tutaj nie hamuje się i pokazuje niesamowity talent, jakim zostali obdarzeni chyba wszyscy członkowie szwedzkiego klanu Skarsgårdów. Z jednej strony mamy pozbawionego mocy czarownika, który nie robi nic innego poza upijaniem się, podczas gdy z drugiej widzimy ojca próbującego uczyć swoją córkę, jak zapanować nad mocami i przy okazji ocalić swój lud. Niestety kiedy zestawimy go z grającą główną rolę dość słabiutką Katherine Langford widać, że ta młoda aktorka potrzebuje się jeszcze wiele nauczyć. Merlin jest tutaj bardziej pijanym druidem niż czarodziejem, jednak wnosi do całej historii jakże pożądaną dzikość i lekkość, która sprawia, że chce się oglądać jego wątek.
Co w takim razie nie zagrało?
Po pierwsze słaby scenariusz, który bazuje na ciekawej historii, ale na przestrzeni kolejnych odcinków zostaje ona tak rozwleczona, że widz częściej ziewa, aniżeli się angażuje. Po drugie aktorstwo. Jak wspomniałam, aktorka wcielająca się w tytułową bohaterkę ma niestety jeszcze dużo do nadrobienia. Jej występ jest co najwyżej poprawny, ale niczego więcej się nie spodziewałam. Podobnie sprawa ma się z resztą obsady. Po trzecie produkcja wygląda niesamowicie tanio, mimo iż część budynków została faktycznie zbudowana, o fatalnym CGI już nie wspominając. Największym jednak problemem jest to, że widz nie angażuje się zupełnie w to, co widzi na ekranie. Bohaterowie są nijacy, a wszystkie ciekawe rzeczy dzieją się poza planem i tylko o nich słyszymy. Miała to być rewizjonistyczna wizja legendy arturiańskiej, a wyszła słaba historyjka fantasy.
Czy warto więc obejrzeć netflixowy serial Przeklęta? Ano niezbyt. Produkcja nie jest wystarczająco duża, by opowiedzieć epicką historię, a przy tym razi nijakością i nie angażuje. Finał – poza sceną z Merlinem – nie zachęca do obejrzenia kolejnego sezonu. Poszczególne elementy budowania świata przedstawionego nie mają większego sensu, zaś bohaterowie, mimo głębokiego osadzenia w legendzie, nic sobą nie reprezentują. Nawet różnorodność przedstawiona jest w trochę łopatologiczny sposób.