Plaga żywych trupów. Świetny film o zombie ze studia Hammer
Autorem recenzji jest Oskar Dziki.
Zanim George Romero w 1968 roku nakręcił swoją Noc żywych trupów, zombie pojawili się na ekranie już na początku lat trzydziestych za sprawą Victora Halperina i jego White Zombie. Jednak wizja przywróconego do życia ciała odbiegała od tej, którą zaszczepił w widowni Romero – dotycząca haitańskich kultów voodoo, pozbawiona eskalacji kanibalizmu i bliższa filmom szpiegowskim niż globalnej apokalipsie.
Cegiełkę do tej garstki filmów sprzed fali Romero dołożyło również brytyjskie studio Hammer, kręcąc jedną z jego najbardziej dochodowych produkcji, Plagę żywych trupów z 1966 roku.
Za scenariusz odpowiedzialny był Peter Bryan, współpracownik Hammera, który napisał historię m.in. Psa Baskerville’ów czy Narzeczonej Draculi. Bryan miał w planach przywrócenie do życia – hehe – gatunku filmów o zombie, i współpracując z innym pisarzem tejże wytwórni, Anthonym Hindsem, przygotował skrypt fabuły już w 1962 roku. Ten jednak nie odpowiadał włodarzom Hammera i leżał w szufladach studia kolejne dwa lata. Z zielonym światłem dla produkcji przyszedł Anthony Nelson Keys. Brytyjski producent filmowy dał szansę realizacji projektu jako przedstawiciela studia Hammer na składającą się z czterech filmów różnych wytwórni paczkę. Na stołku reżysera zasiadł John Gilling i już w lipcu 1965 roku rozpoczęto realizację zdjęć.
Osadzona gdzieś w małej, górniczej wiosce pośród pagórków Kornwalii wioska boryka się z tajemniczym problemem. Bezradny wobec zagadkowych i coraz częstszych zgonów okolicznych pracowników doktor Tompson (Brook Williams) prosi o pomoc swojego dawnego mentora, sir Jamesa Forbesa (Andre Morell). Ten przybywa do sennego miasteczka wraz z swoją córką, piękną Sylvią (Diane Clare).
Nietrudno zauważyć, że Bryan pisząc historię Plagi Zombie, inspirował się jednym ze swoich wcześniejszych dzieł, Psem Baskerville’ów z 1959 roku. Tak więc mamy tutaj posępną, zapomnianą mieścinę na uboczu i parę głównych bohaterów na tropie paranormalnej zagadki. Klimat, znamienny dla Hammera, to wyważona mieszanka ponurego gotyku i stylowych, pełnych kolorowych elementów wnętrz. Wśród nich toczy się spokojna, lecz nasączona napięciem historia, która wraz z zajściem nocy wykłada swoje wszystkie horrorowe karty na stół.
Z kim i czym będziemy mieć do czynienia, można wywnioskować po przerażającym wstępie, który obrazuje nam tajemniczy rytuał przeprowadzany w jakiejś jaskini przez postacie w dziwacznych maskach. W rytm bicia afrykańskich bębnów i oświetleniu świec osadzonych na ludzkich czaszkach w głowie widza formułuje się jedno zdanie, „ktoś w wiosce praktykuje czarnoksięstwo!”. Obawy te podkręcają tylko zeznania świadków, którzy widzieli swoich niedawno zmarłych znajomych… chodzących po ziemi.
Film Gillinga przypomina dobrze naoliwioną maszynę, której wszystkie trybiki działają jak należy. Nie sposób nie pochwalić tutaj choćby bardzo dobrze dobraną obsadę aktorską z André Morellem na czele. Grany przez niego sir James Forbes jawi się w oczach widza jako postać niezwykle inteligentna, przebiegła, choć z początku sceptyczna do zaistniałej sytuacji. Szybko staje się tym, komu kibicujemy. Jego popisy skupiają większą część uwagi, przez co inne postacie, jak na przykład Brook Williams grający rolę doktora Petera Tomsona, zostają lekko z tyłu. Przeciw niemu staje Clive Hamilton wraz ze swoją armią przywróconych do życia służących.
Jeśli jednak spodziewaliście się charakteryzacji zombie na poziomie Fulciego i jego Zombie 2, muszę was zawieść. W Pladze żywych trupów przypominają one raczej to, co widzieliśmy u Romero w Świcie żywych trupów, statystów z pomalowanymi na niebiesko twarzami. Jednak ich charakteryzacja stoi na dużo wyższym poziomie niż pamiętne sztywniaki pokolorowane prze Toma Saviniego. Genialnej końcówce bliżej jest za to do współczesnych zombie movies, kolejny dowód na to, że Hammer ze swoimi horrorami zawieszony był przeważnie gdzieś pomiędzy klasycznym kinem grozy a jego nową falą.
Brytyjskie studio znane było z epatowania soczyście czerwoną krwią i odważnych scen gore. Choć omawiana produkcja nie należy do specjalnie brutalnych zawiera kilka smakowitych scen dla każdego spragnionego posoki, domorosłego fana Christophera Lee. Upuszczanie czerwonej farby plakatowej do fiolki czy niesławna dekapitacja za pomocą łopaty skutecznie uprzyjemnią i tak smakowity seans.
https://www.youtube.com/watch?v=oynquOmh3SM
Choć nietrudno wybrać równie udanego reprezentanta studia Hammer, Plaga Żywych Trupów nie ustępuje jakością takim klasykom jak Horror Draculi czy Przekleństwo Frankensteina. Absolutnie pozycja obowiązkowa dla tych, którzy filmową przygodę z kinem grozy planują ugryźć od strony ciasnych, spowitych mgłą i mrokiem, gotyckich uliczek brytyjskich metropolii i zabitych dechami prowincji. Mimo braku ikonicznych dla studia postaci, Lee czy Cushing, film Gillinga wciąż potrafi urzec zarówno wspaniałą atmosferą, jak i zaskakująco wysokim (jak na budżet) poziomem realizacji.
korekta: Kornelia Farynowska