Oscary 2016 rozdane! Redakcyjny komentarz

Radosław Pisula
Będzie zwięźle, bo skrobię to nad ranem, gdy w powietrzu unosi się jeszcze zapach potu stałych bywalców Dolby Theatre (i kilku nowych twarzy). Akademia w swoim stylu ssie po całości. Najpierw oszukała Slaja za pomocą Richarda Jen… Marka Rylance’a (był naprawdę dobry, ale tak poczciwie dziadkowo-spielbergowski, że nie pod Oscara). Dała też statuetkę najgorszej piosence zeszłego roku (jeśli można to uznać w jakiś sposób za utwór muzyczny – Bond by nawet nie marnował kul, tylko tłukł wokalistę kolbą). Oraz okradła George’a Millera. I, co najważniejsze, wymęczyła do cna ideologiczną bułę, a Chris Rock tylko dokładał do pieca – w momencie, gdy wszyscy już pocili się niemiłosiernie. To nie jest sposób na załatwianie takich spraw. Mało w tym wszystkim kina, coraz więcej pokracznych prób załatania problemów globu hamburgerami.
Ale są i niezwykle przyjemne wiadomości. W końcu został doceniony zaklinający dźwiękowy wszechświat Ennio Morricone. Fajnie, tylko głupio, że tyle musiał czekać. I Leo – zapewne jeszcze za „Aviatora”. Miło też zobaczyć statuetki w rękach Brie Larson i Alicii Vikander, bo to naprawdę potężne talenty. Mam nadzieję, że ta druga (zaliczająca w tym roku trzy diametralnie różne i świetne role), nie zrobi typowej Jennifer Lawrence, która po fantastycznym „Do szpiku kości” wpadła w pułapkę zwaną David O. Russell (tak, dostaje co roku nominację i nawet zgarnęła Oscara, ale ciężko ukryć fakt, że trwoni talent grając u niego na jedno kopyto). I cieszy każda nagroda dla „Mad Max: Na drodze gniewu” – szczególnie ta za charakteryzację, bo była mocno nieoscarowa.
PS Inarritu był najsłabszym elementem „Zjawy”, wiec wyszła trochę śmieszna sytuacja, bo tylko on chciał zamordować ten film. Za to brawa dla Lubezkiego. Oby było więcej jego starć z Deakinsem.
PS2 #TeamMadMax, ale alternatywnie „Spotlight” jest najkonkretniejszym wyborem. Oczywiście nie wszystko tutaj zagrało jak należy, ale to odpowiedni moment na nagrodzenie ostatnich podrygów dobrego dziennikarstwa i nowych „Wszystkich ludzi prezydenta” – może to w jakiś sposób, chociaż w małym stopniu, oczyści coraz bardziej zidiociałą prasę.
Straciłem czas. Za rok znowu to zrobię.
Rafał Oświeciński
Główna nagroda dla Spotlight? Jednak największa niespodzianka w tej przewidywalnej gali. Całkowicie zasłużony laureat, bo film to znakomity, intensywny i wartościowy pod wieloma względami. Po pierwsze to film oparty na faktach poruszający ważny problem, którego smrodek jest wciąż wyczuwalny – McCarthy zrobił film bez grama fałszu, bez emocjonalnego szantażowania i nie sposób nie widzieć palca wytkniętego w politykę Watykanu. Po drugie – dziennikarski etos. Jakiż to piękny list miłosny do zawodu! Cudowny kop motywacyjny dla tych, którzy marzą o zdzieraniu obcasów w poszukiwaniu prawdy (choć prawda o dziennikarskiej pracy jest dość bolesna). A po trzecie – to film spokojny, wyważony, staroświecki, skupiony na problemie, nie uciekający w efektowną formę, w zbędne psychologizowanie, w nieważne dywagacje.
Nagrody techniczne dla Mad Maxa? Oczywiście zasłużone i szczerze wam powiem, że naprawdę trzymałem kciuki za Millera i statuetkę za najlepszą reżyserię. Wieloletnie poświęcenie temu projektowi, sposób realizacji i efekt finalny przeszły oczekiwania wszystkich – i wszyscy wiedzą, że to wizja George’a Millera, nikogo innego. Zasłużył.
Drugi Oscar z rzędu dla Innaritu? Niech będzie, nie jest to zły wybór, tym bardziej, że Zjawa to dzieło ekstremalne pod wieloma względami, ale mi najbardziej imponuje styl tego reżysera, łatwo rozpoznawalny tutaj, jak i w totalnie odmiennym Birdmanie. Nie chodzi tylko o wybitnie dobre zdjęcia Lubezkiego, ale ten dramaturgiczny pazur, naturalizm, brak miejsca na oddech.
Leo ze statuetką to formalność. Przykro mi, nie miał z kim przegrać. Gdyby miał za konkurenta samego siebie w roli Jordana Belforta, to z Wilkiem nie miałby szans.
Dawid Gawałkiewicz
Jestem bardzo zadowolony z powodu Oskara dla Leo. Nareszcie go otrzymał, powinien go dostać już lata temu. Dobra robota!
Byłem zaskoczony, że nagrodę główną dostał Spotlight, chociaż nie uważam, że był on największym zwycięzcą tegorocznej gali. Tak naprawdę wszystko wygrał Mad Max, moim zdaniem zasłużenie. Nie wiem na ile było to spowodowane nostalgią, a na ile faktyczną siłą tego filmu. Mimo wszystko należy twórcom pogratulować!
Muzyka dla Nienawistnej Ósemki to była formalność, byłem też pewny Oskara dla Brie Larson za Pokój. Ale już Mark Rylance za Most Szpiegów (w mojej opinii bardzo słaby) to statuetka strasznie niezasłużona. Tak samo za piosenkę dla Spectre, co oni w tym widzą?!
No i W głowie się nie mieści po prostu musiało dostać nagrodę.
Podsumowując uważam tegoroczne rozdanie za dość interesujące, ale bez zbytnich fajerwerków.
Jakub Piwoński
Oscary, Oscary i po Oscarach. W tym roku wyniki były bardzo przewidywalne, przynajmniej dla mnie. Zaskoczyły mnie tylko trzy kategorie: efekty specjalne, bo mimo wszystko typowałem kogoś z dwójki Mad Max lub Gwiezdne wojny; a także aktorski drugi plan, ponieważ po cichu liczyłem na ukoronowanie kariery Sly’a, z kolei Vikander na poważnie nie brałem, bo w ubiegłym roku zaliczyła zdecydowanie lepszą rolę w Ex Machinie. Całą reszta poszła jak po sznurku. Choć Zjawa była filmem, który wywarł na mnie najsilniejsze wrażanie, zdawałem sobie sprawę z jego niedociągnięć, głównie fabularnych. Nie wierzyłem zatem, że zgarnie najwyższe laury. Te zgodnie z moimi przewidywaniami spadły na Spotlight – najbezpieczniejszy z punktu widzenia konwencji, atrakcyjny i ważny z punktu widzenia tematyki. Choć to jednak dość przewidywalne kino, cenie w nim podkreślenie etyki dziennikarstwa, jako posługi społecznej, czyniące film duchowym spadkobiercą Wszystkich ludzi prezydenta. Jednakże z punktu widzenia stricte artystycznego, galę wygrali jednak Zjawa i Mad Max. Filmy te odniosły bowiem triumf w tych kategoriach, które je najbardziej określały. Osobiście najbardziej cieszę się ze statuetki dla Leo, gdyż… należała mu się jak psu buda. Ot co!
Co zaś się tyczy samej ceremonii to niesamowicie raził mnie blichtr politycznej poprawności, przejawiający się w wystąpieniach. W nich oczywiście nie zapomniano o sprawach ważnych i istotnych. Zaskoczony nie jestem, z roku na rok zjawisko to zdawało się nasilać. Ale dziś w nocy przelała się czara goryczy. Dyskryminacja rasowa i płciowa, molestowanie seksualne, globalne ocieplenie – czyli zestaw najważniejszych problemów współczesnego świata, ale chyba tylko w oczach członków akademii. Najwięcej uwagi poświęcono rzecz jasna temu pierwszemu zagadnieniu, co podkreślić miało przemówienie prezydentowej akademii oznajmiającej nadchodzące zmiany, promujące różnorodność (już się boję!). Dawno nie widziałem też tylu czarnych prezenterów. Nawet żarty Rocka nie pomogły w przebiciu tego balona, gdyż były w mojej opinii zbyt monotematyczne. Innymi słowy, akademia się ugięła, bojkotujące głosy odniosły sukces, a to niestety obnaża pewną słabość.
Jacek Lubiński
Oscary jak co roku – szumnie zapowiadane, dłużące się na potęgę i ostatecznie rozchodzące się po kościach. Już od paru ładnych lat, na dobrą sprawę od początku tego wieku, oglądam kolejne ceremonie w kratkę, bez jakichkolwiek emocji, z czysto dziennikarskiego obowiązku bardziej, niż autentycznej ciekawości pod tytułem kto, jak i za co. Tegoroczna edycja dobitnie udowadnia, że oscarowy czar dawno gdzieś uleciał, znikł wraz z ostatnim dobrym prowadzącym, którym był Billy Crystal. Jeszcze za jego kadencji to było autentyczne show, które niosło ze sobą równie dużo rozrywki, co dramaturgii stojącej za pytaniem „kto wygra?”. Teraz prowadzący zmieniają się jak rękawiczki, a pomysłu na galę jak nie było, tak nie ma – ona sama przypomina już dziś zreczną agitkę polityczną, podczas której każdy musi wtrącić swoje trzy grosze na temat jakiegoś problemu, jak na ironię jedynie uwypuklając ignorancję tamtejszego środowiska. A wszystko przeniknięte atmosferą drętwej komedii z suchymi żartami – coś czym Chris Rock potrafił dosłownie zabić wczoraj odbiorcę, wypadając w porównaniu z pojawiającymi się na moment Louisem C.K. i Sachą Baron Cohenem niezwykle blado. O zjadającej swój własny ogon poprawności politycznej nawet nie ma co wspominać…
To pisząc, przyznać muszę, że tegoroczne rozdanie złotych O. potrafiło przynajmniej zaskoczyć. Aktor drugoplanowy, techniczny pochód Mad Maxa, w końcu nagroda główna – to wyraźne niespodzianki wieczoru, których niewielu się raczej spodziewało. Czy zasłużone? Chyba tylko w przypadku szalonego Maksia, bo reszta pozostaje mocno dyskusyjna. Równie mocno wątpliwe są także nagrody za piosenkę (wybór, który przynajmniej sam wykonawca potrafił dobrze uzasadnić – i nie, nie za pomocą „śpiewu”), efekty specjalne czy scenariusze. Cieszy natomiast niezmiennie Oscar dla DiCaprio – te wszystkie memy robiły się już męczące i mocno niesprawiedliwe, a sama rola to, wbrew opinii krzykaczy, z pewnością najbardziej wymagająca z całej stawki. Niech ma. Zasłużył. Za tydzień o wszystkim i tak nikt już nie będzie pamiętał…
Karolina Chymkowska
Kilka rzeczy szczerze cieszy, kilka rozczarowuje, większość przewidywalna i nudna. Pamiętam czasy, kiedy ceremonię oglądało się z wypiekami na twarzy, a teraz… po którymś z kolei „czarnym” dowcipie Chrisa Rocka miałam już ochotę tylko ziewać. Zawód? Bardzo kibicowałam Stallone, szkoda, że nie został uhonorowany, chociaż rola Rylance’a owszem, dobra, ładnie poprowadzona, niemniej na pewno nie najlepsza w tej akurat stawce. Oscar dla Leo – no wreszcie. Chociaż przeczuwam, że jeśli dojdzie do realizacji The Crowded Room, za dwa lata ma szansę na kolejny:) Dobry, mocny moment, chyba jedyny prawdziwie emocjonalny, przy występie Lady Gagi – ale i tak Oscara zgarnęła najsłabsza piosenka ze wszystkich. Najwięcej radości dało mi wyróżnienie dla Morricone i Oscar dla Spotlight, któremu kibicowałam z całych sił.
Kornelia Farynowska
Chyba nikogo nie zszokuję, jeśli powiem, że dla mnie największym zaskoczeniem tegorocznych Oscarów było zwycięstwo Spotlight w kategorii „najlepszy film”. Byłam właściwie pewna, że statuetka trafi do Zjawy; ewentualnie do Big Short, bo chociaż ja dostaję nerwowego tiku na wspomnienie tego filmu, jestem w stanie zrozumieć, że komuś innemu – a zwłaszcza Amerykanom, ze względu na tematykę chociażby – mógł się podobać. Nie zdziwiła mnie ani wygrana Syna Szawła, według mnie zresztą zasłużona, ani wygrana W głowie się nie mieści, ani wygrana Amy. Mocno zirytował mnie za to Oscar dla Alicii Vikander, bo chociaż to niezła aktorka, to jednak moim zdaniem nie w tej konkretnej roli (Dziewczyna z portretu), a już na pewno nie jeśli w kategorii pojawia się Jennifer Jason Leigh jako Daisy Domergue z Nienawistnej ósemki. Bardzo mnie cieszy natomiast wygrana Marka Rylance’a za Most szpiegów – wydaje mi się, że jedyny naprawdę sensowny wybór wśród nominowanych. Do ostatniej chwili spodziewałam się też, że Akademia z czystej przekory i złośliwości nie przyzna Oscara Leonardowi DiCaprio, zwłaszcza po tym, jak każda osoba powiązana ze Zjawą oświadczała, że dzieli z nim tę jakże zasłużoną statuetkę (a DiCaprio utrzymywał kamienny, obojętny wyraz twarzy). I nie mogę się doczekać przyszłorocznych Oscarów – ciekawe, czy Mad Max: Na drodze gniewu znów wygra w większości kategorii…
Jan Dąbrowski
Tegoroczne rozdanie Oscarów oglądałem w możliwie najlepszych warunkach – na dużym ekranie, z kinowego fotela. W pewnym stopniu udzieliła mi się atmosfera na sali, bo na żarty Chrisa Rocka reagowałem (przynajmniej przez pierwszą połowę gali) szczerym rozbawieniem. Zgoda, nie był to chwilami humor najwyższych lotów, a z czasem stał się monotonny – ale nie ma co marudzić. Czego można było spodziewać się po czarnym Rocku? Poza tym to ostatecznie święto mainstreamu, który jakoś na bieżące realia musiał zareagować. Zrobił to po swojemu.
Sama ceremonia przebiegła dość przewidywalnie – twórcy Mad Maxa zasłużenie wyróżnieni (choć ja nie pamiętam jakiejś świetnej scenografii, nie licząc pojazdów), brawa dla nich. Zaskakująco rozsądne przyznanie Spotlight statuetek za scenariusz i najlepszy film. Niewątpliwie temat miał tu znaczenie, ale historia opowiedziana jest świetnie, wciąga i bije z niej rzetelność i oddanie sprawie… i sprawiedliwość dla wszystkich. Na Oscara zasłużył również Emmanuel Lubezki, cieszy mnie też nagrodzenie Rylance’a (spektakularny może nie był, ale postać stworzył ciekawą). Docenienie Syna Szawła bardzo mile widziane, bo to kino mocne i z pomysłem, a broni się zarówno scenariuszowo, jak i wizualnie.
Było trochę zaskoczeń. Te najbardziej żenujące to natrętne politykowanie. Czasem wyrażone pośrednio, przyznanymi nagrodami (słabiutka piosenka ze Spectre pozwoliła Samowi Smithowi na przemowę wpisującą się w nurt doceniania różnorodności), a czasem wprost, łopatą (występ Joe Bidena i Lady Gagi dotyczące ofiar molestowania). Mainstreamowość Oscarowego święta przypieczętowały nagrody dla animacji: nagrodzenie co najwyżej zabawnego, lecz wtórnego pod względem przesłania i żadnego technicznie W głowie się nie mieści (tym samym Anomalisa jest wielkim przegranym tej kategorii). Podobnie krótkometrażówki – za najlepszą została uznana obrzydliwie ckliwa Niedźwiedzia opowieść (jak dla mnie najsłabsza ze wszystkich krótkich animacji). Z kolei aktorskie krótkie filmy były bardzo zróżnicowane. Były aktualne tematycznie (różnice kulturowe, działania wojenne kiedyś i obecnie), wykonane i zagrane na bardzo wysokim poziomie. Ale nie, nagrodzono ładny i prosty filmik Stutterer, który opowiada o jąkale-odludku i jego sposobie radzenia sobie z własnym upośledzeniem (casus Nietykalnych – może być miałko i wtórnie, byle „miękło serduszko”).
Były też zaskoczenia pozytywne: Alicia Vikander ze statuetką – dziewczyna jest cholernie zdolna, pracowita i wszechstronna – otrzymany w tak młodym wieku Oscar może jej bardzo pomóc, trzymam za nią kciuki. Z kolei nagroda za efekty specjalne dla Ex Machiny wygląda bardziej jak uznanie pomysłowości twórców niż faktyczne uznanie dla strony wizualnej. Elegancka i oszczędna forma wygrała z Gwiezdnymi wojnami i Mad Maxem – zasłużony wybór, lecz dość dziwny jak na Akademię. Wyróżnienia dla Morriconego i DiCaprio zaskakują nie dlatego, że im się nie należy (wręcz przeciwnie). Ten pierwszy dostał już statuetkę za całokształt twórczości niemal dekadę temu, a Leo… no cóż, pomijanie go stało się osobną kategorią żartu, niemal tradycją. Ale widocznie dla aktora jego formatu „zwykłe” granie nie wystarczy, by otrzymać Oscara. Trzeba wytarzać się w błocie, marznąć w śniegu, znosić cierpliwie długie godziny nakładania i ściągania charakteryzacji, biegać, walczyć, upadać, dać się poturbować komputerowej niedźwiedzicy i spać w martwym koniu. A w oczekiwaniu na galę Leonardo DiCaprio wybrał się do Watykanu i został przyjęty na audiencji przez papieża Franciszka. Może błogosławieństwo pomogło najbardziej?
Miłosz Drewniak
Z każdą kolejną przyznaną statuetką (m. in. po deszczu Oscarów dla Mad Maxa w kategoriach technicznych) rosło we mnie przeczucie, że akademicy niczym nas w tym roku nie zaskoczą. Przyszła jednak kolej na nagrodzenie najlepszego aktora drugoplanowego, za którego uznano Marka Rylance’a (występ w Moście szpiegów Stevena Spielberga). Jego rola, skądinąd świetna, moim zdaniem stanowiła najsłabsze ogniwo w zestawie zaproponowanym przez Akademię. Najbardziej kibicowałem Tomowi Hardy’emu (Zjawa w reżyserii nagrodzonego Oscarem Alejandro Gonzáleza Iñárritu), choć nie obraziłbym się za wyróżnienie dla Christiana Bale’a (Big Short Adama McKaya) czy Marka Ruffalo (triumfujący Spotlight Toma McCarthy’ego), kreującego tutaj niezwykle energetyczną rolę, wyróżniającą się na tle aktorskiego ansamblu. Zaskoczeniem była dla mnie również nagroda za drugi plan kobiecy, na którym – przynajmniej dla mnie – Jennifer Jason Leigh (obłędny w znaczeniu dosłownym i przenośnym występ w Nienawistnej ósemce Quentina Tarantino) po prostu nie miała konkurencji. Członkowie Akademii tytułem puenty dobili mnie przyznaniem Oscara za najlepszy film dziełu Toma McCarthy’ego. Byłem przekonany, że statuetkę złotego rycerza odbiorą twórcy Zjawy, na co też po cichu liczyłem; Spotlight w ogóle w tym zestawieniu nie brałem pod uwagę. To dzieło zbyt chłodne, zbyt zachowawcze, by akademicy skierowali na nie światła reflektorów – myślałem sobie.
Najmocniejsze oklaski zebrał ode mnie – nie dziwota – Leo DiCaprio. Nieprzyznanie temu genialnemu aktorowi Oscara po raz piąty (i to jeszcze za występ w Zjawie) byłby po prostu skandalem. Nie dość, że Leo przez całą galę zachowywał godną podziwu klasę, to jeszcze schodząc ze sceny Dolby Theatre z Oscarem w ręku, po raz kolejny uratował błękitną planetę Ziemię i wdzięcznie obsobaczył chciwych polityków. Mój bohater. Cieszyłem się również z Oscarów dla Zjawy za przepiękne, poetyckie zdjęcia Emmanuela Lubezkiego i perfekcyjną reżyserię Alejandro Gonzáleza Iñárritu, nagrodzonego drugi rok z rzędu (jako trzeci reżyser w historii kina).
Galowe apogeum: maestro Morricone majestatycznie wstępuje na scenę, by odebrać Oscara za muzykę do Nienawistnej ósemki. Przemawia po włosku, bo angielskiego nie zna i… wolno mu. To Ennio Morricone. Complimenti, maestro!
