Najbardziej ROZRYWKOWE filmy SCIENCE FICTION XXI wieku
Określenie „najbardziej rozrywkowe” oznacza tu mniej więcej tyle, co „najbardziej komediowe”. XXI wiek jednak obrodził bardzo skąpo pod tym względem. Okazuje się, że filmów science fiction, które są jednocześnie stricte komediami, nakręcono niewiele. Bardziej stawiano na ogólnie pojętą rozrywkę, a więc mieszankę kina akcji, fantastyki z ideologicznie poważną pointą oraz drobnymi wstawkami komediowymi w postaci jakiegoś mniej rozgarniętego bohatera albo żartobliwych kwestii wygłaszanych dla rozładowania patosu. Gatunek komedii wymaga jednak o wiele więcej. Komediowy powinien być cały świat przedstawiony. Nie wystarczy również, że pastiszowa, slapstickowa czy radośnie nieporadna będzie tylko jedna z żyjących w nim postaci.
Ujmując problem bardziej ogólnie i szukając przyczyn, dla których twórcy fantastyki naukowej sięgają po komedię znacznie rzadziej niż na przykład twórcy sensacji, można postawić tezę, że jest tak dlatego, ponieważ gatunek science fiction usilnie chce być poważny i dorównać „prawdziwej” rzeczywistości. A raczej filmom o niej. Podobnie jest w literaturze tegoż gatunku, którą bardzo wielu krytyków i znawców książek ma za „gorszą” tylko dlatego, że nie jest realistyczna. Obydwie dziedziny sztuki więc, tak niepoważane przez intelektualne elity, starają się usilnie być poważniejsze niż trzeba. Nic bardziej mylnego. To wszechobecne, humanistyczne zadęcie i patos w kinie fantastycznym powoduje wielokrotnie, że jest ono mniej strawne dla ludzi, którzy fanami gatunku nie są. Dlatego na pewno nimi już nie zostaną. Będą woleli kino obyczajowe lub sensacyjne, w których gatunek ludzki ma mniejsze oczekiwania, jeśli chodzi o rządzenie wszechświatem. Poniżej kilka filmów, które aż takich kosmicznych ambicji nie mają, a nawet gdyby, to przedstawiają je z większym dystansem oraz sporą dawką prześmiewczego humoru.
Faceci w czerni 2 i 3 (2002, 2012), reż. Barry Sonnenfeld
Podobne wpisy
Pominąłem część czwartą, gdyż szkoda o niej pisać. Nie uwzględniłem także pierwszej części tylko dlatego, że pochodzi ona jeszcze z XX wieku. W niej się jednak wszystko zaczęło, ponieważ spotkały się dwie zupełnie przeciwne sobie osobowości, luzacki i dowcipny agent J (Will Smith) i skłonny do zbytniej powagi, sztywny i obowiązkowy agent K (Tommy Lee Jones, Josh Brolin). Owo połączenie w historii filmu sensacyjnego jest tak znane jak dla fana science fiction Odyseja kosmiczna, na taką skalę jednak nigdy nie zastosowano go w ramach gatunku fantastyki, by stworzyć serię filmów odnoszących komercyjny sukces. Faceci w czerni są wzorcowym przykładem komedii, w której spotkanie świata ludzkiego z tym pozaziemskim ma zachowany balans między powagą a dowcipem. Agenci J i K zajmują się naprawdę poważnymi sprawami, mającymi wpływ na bezpieczeństwo całej naszej planety, a mimo wszystko ta ich mozolna walka podana jest widzowi lekko, bez ciężaru gatunkowego, charakterystycznego dla wielu produkcji science fiction na sposób nazistowski troszczących się o genetyczny los człowieka we wszechświecie. Sami kosmici przedstawieni w produkcji wzmacniają całą humoreskę, która, co trzeba przyznać Amerykanom, niezmiernie im wyszła. Nam, widzom, pozostaje się nią cieszyć.
Strażnicy Galaktyki 1 i 2 (2014, 2017), reż. James Gunn
Życzyłbym sobie, żeby filmy superbohaterskie, które wykorzystują tematykę popularnonaukową, były kręcone z takim dystansem i charakternymi postaciami. Przyjemnie jest do nich wracać, mając świadomość, że koniec będzie szczęśliwy, ale dojście do niego zajmie sporo czasu i po drodze będzie się naprawdę sporo działo. Jeśli bohaterowie będą mieli zaś jakieś poważniejsze rozterki, przedstawią je najlapidarniej, jak się tylko da, bez zanudzania widza pseudofilozoficznymi dywagacjami. Przyjemnie również jest przypominać sobie te wszystkie analogie z Indianą Jonesem czy postacią Hana Solo w szczycie swojej filmowej formy, bowiem Star-Lord (Chris Pratt) czerpie z nich pełnymi garściami, nie popadając zarazem w jakąkolwiek sztampę. Strażnicy Galaktyki są mądrze zrobionym hołdem dla kina przygodowego w ogóle, z tym że akcja dzieje się w kosmosie. Wielka w tym zasługa postaci z drugiego planu – Drax (Dave Bautista), Groot (Vin Diesel), Rocket Raccoon (Bradley Cooper), Yondu Udonta (Michael Rooker) zapewniają Star-Lordowi odpowiednio humorystyczne tło do karkołomnych wyczynów. Czarne charaktery jak zawsze w tego typu produkcjach są jednolicie czarne, co w porównaniu z kamarylą Star-Lorda niekiedy wypada nazbyt dramatycznie, jednak w ramach koncepcji ogólnej filmu nie przeszkadza. Jednym słowem obydwie części Strażników Galaktyki mogę oglądać zawsze i dobrze się przy tym bawić.
Autostopem przez galaktykę (2005), reż. Garth Jennings
Ryba Babel wsadzona do ucha tłumaczy nieznane języki, i to wszystkie w całej galaktyce, a Oda do zielonego gluta to jeden z najgorszych utworów poetyckich w kosmosie. Poza tym planeta Ziemia stała na drodze gwiezdnej autostrady, więc została wyburzona. Istnieje też plemię, które modli się o powrót chustki do nosa jak chrześcijanie do Boga o powrót Jezusa. Zagładę Ziemi przeżyła jedynie dwójka ludzi – Artur Dent (Martin Freeman) i Trisha (Zooey Deschanel). A odpowiedź na pytanie o sens życia, wszechświata i generalnie wszystkiego w ogóle brzmi „42”. To wygląda trochę jak z Monty Pythona, tylko oprawione jest w ramy kina Nowej Przygody, dodatkowo wzbogaconego o sporą dawkę surrealistycznego żartu. Z pewnością nie wszystkim przypadnie on do gustu, tak samo jak angielski humor. Sporo w nim opisowego gadania, metafor, karkołomnych związków frazeologicznych. Gdy się jednak spojrzy na Autostopem przez galaktykę jako całość, dostrzeże się mądrą i ciepłą opowieść o poszukiwaniu sensu życia za pomocą niestrudzonej wyobraźni. Nawet więc jeśli nasza planeta powstała na zamówienie białych myszy i prowadzą one na nas eksperymenty, warto spróbować o tym nie myśleć i być szczęśliwym.