Czas wrócić do duetu McQueen & Fassbender. W 2011 roku, niezwykle płodnym dla prężnie rozwijającego się aktora, zrobili razem Wstyd, wysoko oceniany przez krytykę i budzący sporo kontrowersji, w mojej opinii to kolejny imponujący owoc ich współpracy. Film dotykający bardzo współczesnego problemu, a mianowicie nieradzenia sobie z własną seksualnością, uzależnienia od erotycznych doznań i problemów emocjonalnych. Nie sposób oczywiście przy takim temacie, a także reżyserze – który przy realizacji Głodu udowodnił już, że eksploatuje temat w sposób brutalny i dosadny – uniknąć scen negliżu. Fassbender wielokrotnie o te sceny pytany mówił, że oczywiście nie było to dla niego oczywiście za bardzo komfortowe, ale uważał, że jest to potrzebne. Nie robili tego, aby wzbudzić podniecenie czy pożądanie w widzu, miał to być po prostu obraz mężczyzny zmagającego się z własnymi przeżyciami wewnętrznymi i nieudolnie próbującym nawiązać emocjonalne relacje z innymi ludźmi. Fassbender był wyśmienity w tej roli i zdobył wiele nagród i wyróżnień – brak choćby nominacji do Oscara jest jedną z największych negatywnych niespodzianek, jakie zgotowała w ostatnich latach Amerykańska Akademia Filmowa…
Rok 2011 był niezwykle różnorodny jeżeli chodzi o postacie, w jakie wcielił się Michael. Poza rolą w dramacie McQueena zagrał on m. in. postać Magneto w X-men: Pierwsza klasa (kolejna część – X-men: Przeszłość, która nadejdzie – już pod koniec maja tego roku) w reżyserii Matthew Vaughna. Ekranizacji X-menów podjął się już wcześniej Bryan Singer, w którego filmach Magneto grał słynny i niezwykle doświadczony brytyjski aktor Ian McKellen. Poprzeczka była więc postawiona bardzo wysoko a fani przyzwyczajeni do starszego aktora, więc Fassbender – grający młodszego Magneto – znalazł się pod dużą presją, ale powierzonemu zadaniu w pełni podołał. W recenzjach pisano między innymi, że jego gra aktorska przechodzi wszelkie oczekiwania.
Potwierdzony już wielokrotnie talent Michaela dostrzegł także mistrzowski David Cronenberg. Niebezpieczna metoda była realizowana mniej więcej w tym samym czasie, co Wstyd, i w pewnym sensie dotykała podobnych kwestii – związków człowiek-społeczeństwo oraz człowiek a jego własna seksualność. Film przedstawia relacje między Zygmuntem Freudem (równie genialny Viggo Mortensen), jego uczniem Carlem Jungiem (Michael Fassbender) a ich pacjentką Sabiną Spielrein – Keira Knightley – której plastikowa gra zepsuła niestety tak dobrze zapowiadającą się produkcję. Postać Junga była kolejnym nie lada wyzwaniem dla Fassbendera, jednak aktor mówił w wywiadach, że lubi role, które go przerażają oraz, że poszukuje wciąż takich, które pozwolą mu na przekraczanie tzw. bezpiecznej strefy, co zdecydowanie udało mu się zarówno w Niebezpiecznej metodzie, jak i w filmach McQueena.
Dziełem o zupełnie innej poetyce była adaptacja słynnej książki Jane Eyre w reżyserii Cary’ego Fukunagi. Film, w zestawieniu z pierwowzorem literackim, mimo przepięknych zdjęć oddających klimat epoki i gotycką scenerię, wypada bardzo blado. Reżyser, redukując pięćsetstronicową książkę do zaledwie dwóch godzin czasu ekranowego, niezwykle spłyca historię. Aktorzy – Fassbender jako Rochester i Mia Wasikowska jako Jane Eyre – nie mają niestety pola do popisu, ich postacie zostały brutalnie odarte ze złożonej psychologii, którą tak pieczołowicie skonstruowała Charlotte Brontё. Szkoda, bo sam wybór Michaela do tej roli był strzałem w dziesiątkę, idealnie pasuje on do książkowego opisu – Postać… barczysta i krępa, budowa jego doskonała w atletycznym rozumieniu słowa – szeroki w piersiach, wąski w biodrach… kwadratowe jego czoło wydawało się jeszcze bardziej kwadratowe przy gładkim uczesaniu czarnych włosów (…). Pełne nozdrza świadczące o gwałtownym usposobieniu, jego surowe usta, broda, szczęka.
2012 rok to kolejne doświadczenie w gatunku science fiction i kolejny początek współpracy z wielkim reżyserem – Ridleyem Scottem. Prometeusz, mający być pierwotnie prequelem Obcego, a ostatecznie jedynie do niego nawiązujący, przedstawia podróż mającą na celu rozwikłanie dręczących nas odwiecznie pytań – kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Odkrycia naukowców przekraczają jednak ich najśmielsze oczekiwania. Wcielenie się Fassbendera w pozbawioną emocji i ludzkiego wymiaru maszynę (o imieniu David) oraz znalezienie się w sytuacji, gdy spektrum aktorskich możliwości ogranicza się jedynie do grania głową, z pewnością były wyzwaniem i kolejnym wartościowym doświadczeniem, ale sam film oprócz paru naprawdę dobrych efektów specjalnych nie był do końca udany. Mimo spływającej zewsząd na „Prometeusza” krytyki, rola Fassbendera była oceniana bardzo dobrze.
Nieporównywalnie lepszy był za to kolejny owoc (i oby nie ostatni!) współpracy McQueena i Fassbendera – Zniewolony. 12 Years a Slave. Jest to oparta na faktach, dzięki czemu jeszcze bardziej przejmująca, historia Solomona Northrupa (Chiwetel Ejiofor), mieszkańca Nowego Yorku, który podczas wizyty w Waszyngtonie zostaje porwany i wzięty do niewoli, skąd wyrwanie się i odzyskanie człowieczeństwa graniczy z cudem. Michael gra tutaj z kolei psychopatycznego właściciela plantacji bestialsko znęcającego się nad swoją uprzedmiotowioną własnością.
Film odniósł niezwykły sukces, został obsypany licznymi nagrodami, w tym aż dziewięcioma nominacjami do Oscara (także dla Fassbendera za rolę drugoplanową), choć moim zdaniem to niestety najgorszy film tego duetu, jednak zdecydowanie bardziej za sprawą reżysera niż aktorów. W porównaniu z ekstremalnie ukazującymi temat Głodem i Wstydem ten jedynie minimalnie wykracza poza przerabiane już wcześniej historie o niewolnictwie.
Mimo, iż swoją karierę filmową Michael Fassbender rozpoczął dosyć późno – bo debiutował dopiero w wieku 24 lat a główną rolę dostał dopiero, gdy miał lat 31 – to rozwija się on w zaskakująco szybkim tempie. Z pewnością jego największym atutem jest wszechstronność. Dramat, science fiction, horror, film akcji, kostiumowy, nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Porusza się płynnie między skrajnymi gatunkami utrzymując się wciąż na powierzchni i wzbudzając przy tym zachwyt i podziw widzów. Zdecydowanie można obdarzyć go mianem jednego z najlepszych, najciekawszych aktorów XXI wieku i nawet dość przeciętna rola w bardzo przeciętnym „Adwokacie” Ridleya Scotta nie powinna mieć wpływu na status, jakim cieszy się dzisiaj Fassbender. A przecież jest on dopiero na początku swojej aktorskiej drogi.
Trzymajmy zatem kciuki za zasłużonego Oscara!