JENNIFER LAWRENCE. Kopciuszek w Fabryce Snów.
Kiedy Jean Dujardin, wręczający Oskara dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej, odczytał swoim uwodzicielskim głosem nazwisko Jennifer Lawrence, szczerze się ucieszyłem. I nie tylko dlatego, że był to jedyny zakład bukmacherski, jaki wygrałem tej nocy. Można się sprzeczać, czy Lawrence była lepsza od Emmanuelle Rivy, udowadniającej w „Miłości”, że nawet grubo po osiemdziesiątce jest w stanie zagrać skomplikowaną i wymagającą rolę; można powątpiewać, czy wykazała się większym kunsztem od Jessicki Chastain, która we „Wrogu numer jeden” po raz kolejny zaprezentowała szeroki wachlarz umiejętności aktorskich. Tak naprawdę ma to jednak niewielkie znaczenie, bo traktowanie Oskarów jako wyznaczników jakości jest w dzisiejszych czasach co najmniej naiwne. W tych nagrodach liczy się prestiż, gra pod publiczkę i umiejętność kupczenia własnym talentem. Czyli wszystko to, czym Jennifer gardzi.
Ale o tym za chwilę.
Jennifer Lawrence urodziła się w Kentucky w roku 1990. Początki jej kariery były raczej standardowe – jako dziecko udzielała się w lokalnym teatrze, a w wieku czternastu lat wyjechała z matką do Nowego Jorku, by spróbować swoich sił w świecie pełnym łowców talentów. Szybko okazało się, że był to dobry pomysł: umiejętności Lawrence zostały zauważone, dzięki czemu przyszła Katniss Everdeen miała możliwość zagrać epizody w kilku filmach i serialach telewizyjnych. W roku 2007 wylądowała w przeciętnym sitcomie „The Bill Engvall Show”, w którym wcieliła się w rolę Lauren – najstarszej córki głównego bohatera. Jennifer nie miała możliwości za wiele w tym serialu pokazać, a scenarzyści zmuszali ją do wypowiadania różnego rodzaju sucharów, ale był to dla niej debiut na pierwszym planie. Co ciekawe, w tym samym roku starała się o angaż w „Zmierzchu”, ale – na szczęście! – przegrała z Kristen Stewart. Aż strach pomyśleć, jak potoczyłaby się jej kariera, gdyby na pięć lat utknęła między zrzucającym koszulkę Taylorem Lautnerem a błyszczącym Robertem Pattinsonem.
Pomimo tej pozornej porażki, już rok później Lawrence dostała swoją pierwszą ważną rolę dramatyczną – w debiucie reżyserskim Guillermo Arriagi „Granice miłości”. Arriaga, znany przede wszystkim z nielinearnych scenariuszy do filmów Alejandro Gonzalesa Inarritu („Amores Perros”, „21 gramów”, „Babel”), swój pierwszy film także ułożył z kilku fabularnych nici, które dopiero w pewnym momencie tworzą spójny obraz. Gwiazdą filmu była Charlize Theron, wcielająca się w rolę Mariany – dorosłej kobiety, która nie potrafi naprawić błędów przeszłości; Lawrence grała jej nastoletnią wersję. I choć „Granice miłości” poległy w kinach, a krytycy nie żałowali reżyserowi gorzkich słów (miażdżące 35% pozytywnych recenzji na portalu agregacyjnym Rotten Tomatoes), rola Jennifer została odebrana pozytywnie. Osiemnastoletnia wówczas Lawrence otrzymała swoje pierwsze ważne wyróżnienie – nagrodę Marcello Mastroianniego dla najlepszej młodej aktorki na Festiwalu w Wenecji.
W 2008 roku Jennifer pokazała się jeszcze w dwóch filmach – „Garden Party” i „The Poker House” – żaden z nich nie był jednak dla jej kariery istotny. Przełomem okazało się dopiero „Do szpiku kości” Debry Granik z 2010 roku. Lawrence wcieliła się w rolę Ree Dolly – siedemnastoletniej dziewczyny, mieszkającej gdzieś w zapomnianych przez Boga i ludzi Górach Ozark, gdzie nikt nie ma pieniędzy ani wykształcenia, a łapanie wiewiórek jest jedynym pewnym sposobem na napełnienie żołądka. W ten krajobraz, pełen brudu, chłodu i smutku, Debra Granik wplotła kryminalną fabułę – Ree, która pomimo młodego wieku zajmuje się dwójką rodzeństwa, zostaje zmuszona do poszukiwania ojca; jeśli nie uda jej się ustalić miejsca jego pobytu, jej rodzina straci dom.
Nieznana wcześniej szerokiej publiczności Lawrence dokonała w „Do szpiku kości” rzeczy niebywałej. Choć miała wówczas niewielkie doświadczenie aktorskie, zagrała Ree tak pewnie, jakby wcielanie się w niełatwe i złożone role było dla niej czymś absolutnie naturalnym. Lawrence cały czas pozostaje na pierwszym planie, ale w żadnym momencie filmu nie staje się oczywista – smutną drogę, którą musi przebyć bohaterka, ogląda się z krańca fotela, bo choć „Do szpiku kości” jest filmem powolnym i wyciszonym, to scenariusz obfituje w zaskakujące, podnoszące napięcie sytuacje. Kreacja Lawrence była ponadto triumfem aktorskiego minimalizmu – Jennifer nie starała się zaistnieć za wszelką cenę, ale z dojrzałością i spokojem odegrała wszystkie emocje targające jej bohaterką. Między innymi dzięki temu „Do szpiku kości” okazało się pierwszym wybitnym filmem w jej karierze. Dramat Debry Granik został zresztą doceniony – wśród niezliczonych nagród, do których nominowane było „Do szpiku kości”, są między innymi cztery nominacje do Oscara. Jedna z nich powędrowała do dwudziestoletniej wówczas Jennifer. I choć Lawrence przegrała z Natalie Portman, w tym momencie otworzyła się przed nią droga do Hollywood.
Wtedy też bohaterka niniejszego tekstu popełniła swój pierwszy (i jak do tej pory jedyny) aktorski błąd – przyjęła rolę w nędznym thrillerze „Dom na końcu ulicy”. Realizację tego standardowego shockera, w którym zaskakiwać może jedynie fakt, że ktoś wyłożył na niego pieniądze, planowano już od 2003 roku. Ostatecznie nakręcony został we wrześniu roku 2010. Lawrence była już po sukcesie „Do szpiku kości”, ale nie miała jeszcze na koncie głównej roli w żadnym filmie czysto gatunkowym. „Dom na końcu ulicy” okazał się jednak strzałem w stopę – strzępy fabuły układają się tu w nudną i zupełnie nieangażującą historię, reżyser nie ma nic ciekawego do zaoferowania, a całość, skrojona pod wymogi kategorii PG-13, jest tak mało oryginalna, że o filmie zapomina się pół godziny po seansie. Producenci filmu byli jednak cwani – odłożyli „Dom na końcu ulicy” na półkę na prawie dwa lata i wprowadzili go do kin w roku 2012, po ogromnym sukcesie „Igrzysk śmierci”. Prawdopodobnie tylko dlatego realizacja „Domu…” w ogóle się opłaciła.
W międzyczasie Lawrence pojawiła się w trzech filmach – w „Like Crazy”, w „Podwójnym życiu” z Melem Gibsonem i w „X-Men: Pierwsza klasa”, gdzie wcieliła się w rolę Mystique. Kolejnym punktem zwrotnym w jej karierze okazały się jednak wspomniane wyżej „Igrzyska śmierci” na podstawie bestsellerowej powieści Suzanne Collins. Podczas castingów Lawrence pokonała około trzydziestu innych aktorek (między innymi: Hailee Steinfeld, Emily Browning, Kayę Scodelario, Chloe Grace Moretz i Saoirse Ronan) i to pokonała – jeśli wierzyć reżyserowi filmu – bez większego trudu. Nie sposób się zresztą dziwić decyzji twórców: Katniss Everdeen jest postacią bardzo podobną do Ree Dolly. Choć „Igrzyska śmierci” i „Do szpiku kości” dzieli w zasadzie wszystko, główne bohaterki tych produkcji mają wiele wspólnych cech – pochodzą ze społecznych nizin, są silne i stanowcze, a sytuacja zmusza je do walkę o swoje prawa w świecie zdominowanym przez zło. Być może dlatego Jennifer odnalazła się w „Igrzyskach…” bezproblemowo. Sam film zebrał zresztą pozytywne recenzje, zarobił w kinach prawie siedemset milionów dolarów i okazał się jedną z najlepszych i najbardziej złożonych adaptacji literatury young adult, jakie widziało Hollywood. A Lawrence mogła dopisać do swojej listy kolejne osiągnięcie – okazało się, że potrafi nie tylko dobrze zagrać, ale też ściągnąć do kin tłumy widzów i spełnić oczekiwania czytelników, którzy jej postać znali z książek.
Zupełnie inną twarz pokazała Jennifer w „Poradniku pozytywnego myślenia” Davida O. Russella, który do naszych kin wszedł na początku tego roku. Wcieliła się w rolę Tiffany Maxwell – wdowy i nimfomanki, która ma podobne problemy psychiczne, jak grany przez Bradleya Coopera główny bohater. Tą kreacją ostatecznie udowodniła, że nie można jej zamykać w żadnym schemacie; jako Tiffany była jednocześnie irytująca i intrygująca, wulgarna i subtelna. Razem z Bradleyem Cooperem udało jej się ponadto stworzyć na ekranie fantastyczną chemię. I choć świetny scenariusz odgrywał w „Poradniku pozytywnego myślenia” bardzo istotną rolę, film Russella zawdzięczał swój sukces głównie aktorom, którzy nadali mu niezwykłej świeżości. Lawrence zgarnęła za rolę Złotego Globa, Oskara i wór innych nagród, a reżyser filmu zatrudnił ją w swoim następnym projekcie – „American Hustle”, który wejdzie do naszych kin w lutym przyszłego roku.
***
Podsumowując powyższe w jednym zdaniu: Jennifer Lawrence najpierw wykazała się jako aktorka, potem udowodniła, że jest w stanie przynieść producentom gigantyczne zyski (i zachować przy tym klasę, bo należy pamiętać, że „Igrzyska śmierci” to solidne i niegłupie kino), a na koniec przypieczętowała swoje sukcesy Oskarem. A mówimy przecież o dziewczynie, która ma dzisiaj 23 lata. I choć może zabrzmi to prowokacyjnie, to zaryzykowałbym stwierdzenie, że nikt jeszcze nie osiągnął w Hollywood tak dużo w tak krótkim czasie.
To zresztą nie wszystko. 24 lutego 2013 roku, w dniu przyznania Oskarów, Lawrence zdobyła bowiem o wiele więcej niż tylko prestiżową statuetkę. Po gali w Internecie zaroiło się od zdjęć i gifów z Jennifer w roli głównej, a wideo, na którym młodą aktorkę podrywa Jack Nicholson, zostało wyświetlone prawie siedem milionów razy. Lawrence żartowała z reporterami, celowo robiła głupie miny do kamer, potknęła się w drodze na scenę i z lekkością odpowiadała na bzdurne pytania dziennikarzy (typu: „o czym myślałaś, kiedy wywracałaś się na schodach?”). I choć Jennifer bywa niekiedy okrutnie przaśna i nie zawsze potrafi się ubrać (oto dowód), jej fenomen związany jest właśnie z tą naturalnością, która pozwala jej zbywać drobne wpadki z humorem i bez stresu. Wydaje się przy tym bardzo przyziemna i zaskakująco normalna, a za dowód może posłużyć prawie każdy udzielony przez nią wywiad. Innymi słowy – łatwo można sobie wyobrażać, jak obżera się pizzą, siedząc na kanapie i oglądając telewizję. To, wbrew pozorom, bardzo dużo. Głównie dzięki prostocie i bezpośredniości Lawrence jest dzisiaj aktorką, którą wszyscy lubią, a jeśli ktoś jej nie lubi, to prawdopodobnie ze zwykłej przekory.
Świat Hollywood jawi się na co dzień jako wielkie targowisko próżności; znamy je z odgrywanych bez końca póz, gier towarzyskich, plotek o romansach i terapiach odwykowych. Jennifer, choć zaszła daleko, nie bierze w tym wszystkim udziału – potrafi się zdystansować, postawić na swoim, nie zgodzić się na coś, co jej nie pasuje. Wprowadza do tego świata prostoduszność i swobodę, której od dawna bardzo tam brakowało. A to niezwykle ważne, nawet jeśli jest w tym odrobina kokieterii.