Gra o tron – chłam czy arcydzieło?
Pomijając Heroes of Might and Magic III, nigdy nie byłem wielkim fanem fantasy. Podchodziłem do gatunku raczej neutralnie – smoki, elfy, miecze i inne magiczne ustrojstwa raczej rzadko podnosiły mi ciśnienie. To, wespół z wrodzoną przekorą odrzucającą mnie od serii, o których wszyscy mówią w samych superlatywach, dość skutecznie odciągało mnie od Gry o tron. Do Westeros wybrałem się dopiero w roku 2014, kiedy przekonano mnie, że prócz smoków i kilku podejrzanych postaci świat serialu ma niewiele wspólnego z opowieściami zza siedmiu gór i lasów. Oczywiście wsiąkłem. Wystarczył tydzień, może dwa, aby dotrzeć do momentu, w którym Arya Stark wsiada na okręt kierujący żagle w stronę Braavos. Istotnie, nie było łapiących się za łby elfów i krasnoludów, choć nie zabrakło dekapitacji. Do dziś zastanawiam się jednak, czemu Gra o tron oddziałuje na widzów w aż takim stopniu.
Kiedy ochłonąłem po wszelakiego typu Czerwonych Weselach i popisach Joffreya, doszedłem do wniosku, że zaskakująco dużo wątków i postaci po prostu irytuje. I to nie w taki dobry, wywołany przez sprawne pióro scenarzysty sposób. Gra o tron potrafi sprawić, że widz ma ochotę na rzucanie wulgaryzmami i wzdychanie nad tym, co właściwie robi ze swoim życiem.
Hodor!
Emilia Clarke to bez wątpienia piękna kobieta, która zaskakująco dobrze wygląda w blond włosach, niemniej jednak Daenerys Targaryen przestaje być interesująca wraz z finałem pierwszego sezonu. Jej tułaczka po pustynnym Essos jest pomyślana jako przeciwwaga dla wydarzeń odbywających się za Wąskim Morzem. Niestety, szala zajmowana przez ostatnią z rodu Targaryenów jest zdecydowanie zbyt lekka względem tej, na której znajdują się pozostałe rodziny.
W pierwszym sezonie wszystko idzie w jak najlepszym kierunku. Można oczywiście narzekać na to, że transformacja bohaterki przebiega zbyt szybko, że nie sposób zmienić się ze stojącej w cieniu brata dziewuszki w silną kobietę, kochającą über męskiego faceta w takim tempie. Gdy zważymy jednak na zachowanie Viserysa, trudno się Daenerys dziwić. Ofiarowanie mu symbolicznej złotej korony jest jednym z najmocniejszych punktów pierwszej serii serialu. Problem rozpoczyna się jednak wraz ze śmiercią Khala Drogo i rozpaleniem stosu pogrzebowego. Osmolona trawiącymi zwłoki zamordowanego męża płomieniami, wpatrująca się w pustkę Emilia Clarke i nowo narodzony smok szukający spoczynku na jej ramieniu – to jeden z najbardziej ikonicznych kadrów całej opowieści. Finał sezonu pierwszego pozwala wierzyć w to, że wątek Daenerys dopiero się rozpoczyna, że w kolejnych seriach rozwinie ona skrzydła niczym jej mityczne gady. Niestety, najlepsze już za nami.
Nie dość, że wędrówka wśród morza piachu zaczyna być bardziej nużąca od pracy w korporacji, to niech rękę podniesie osoba, która choć raz nie miała dość formułki Daenerys zrodzona w Burzy, Niespalona, Matka Smoków, Królowa Andalów, Rhoynarów, oraz Pierwszych Ludzi, Pani Siedmiu Królestw, bla, bla, bla. Przy entym powtórzeniu tej nomenklaturowej wyliczanki byłem pewien, że od kolejnego replaya wolałbym przyjąć bełt z kuszy Joffreya. Sam wątek Daenerys, jeśli akurat nie stoi na fabularnej mieliźnie, również przestaje być interesujący. Ojej, smoki to jednak trudne do ujarzmienia bestie. Ojej, nie da się rządzić jedynie za pomocą dobrego serca i moralnej nieskazitelności. Soprano w świecie fantasy? Proszę…
Równie denny, pomijając etap ataku Theona Greyjoya na Winterfell, jest wątek Brana Starka. Można podsumować go w zasadzie jednym słowem – Hodor! Postać nierozgarniętego olbrzyma mówiącego językiem Pokémonów jest raczej mało oryginalna, ale na swój sposób urocza. Pozostali bohaterowie tej odnogi opowieści są jednak całkowicie nijacy (zupełnie jak 90% bohaterów japońskiej animacji). Rola Brana ogranicza się w zasadzie do bycia przejmująco smutnym lub tarzania się w konwulsjach podczas kolejnych transów. Wydaje mi się, że to odrobinę za mało jak na całkiem inteligentne oraz emocjonalnie dojrzałe dziecko, które straciło dom, rodzinę oraz jakiekolwiek szanse na stabilizację życiową. Jojen i Meera, cóż, po prostu są. Z ekipy wyróżnia się jedynie Osha, która udowadnia, że w tym pozornie męskim świecie najciekawiej napisano role kobiece. Nie zmienia to jednak faktu, że wędrówka Brana jest swojego rodzaju brykiem z hobbiciej wycieczki do Mordoru. Smutny koleś, będący ponoć jakimś wybrańcem, musi doczłapać do kawałka skały, a czarną robotę odwalają za niego po drodze przyjaciele. Nie dziwi mnie fakt, że na wielu forach internetowych już teraz za największą zaletę Brandona Starka uważa się to, że jego postać nie pojawi się w piątym sezonie serii.
Pomijając epizody, w których Stannis Baratheon decyduje się na zdecydowane działania (atak na Królewską Przystań, rozgromienie armii Mance’a Raydera), jego wątek również praktycznie stoi w miejscu. Wszystko za sprawą Melisandry, która z jednej strony jest postacią intrygującą, z drugiej szalenie irytującą. Oglądając kolejne epizody podskórnie wyczuwamy, że ta dwójka będzie miała jeszcze swoje pięć minut (świadczy o tym chociażby finał sezonu czwartego), niemniej nie zmienia to faktu, że na przestrzeni dotychczasowych odcinków ich relacja praktycznie nie ewoluuje. Twórcy do znudzenia powtarzają nam, że Stannis jest wielkim wodzem, który daje manipulować się czarownicy, a Davos Seaworth (najlepsza postać tego wątku) usiłuje być jego głosem rozsądku.
W końcu, poszczególni bohaterowie. Ramsay Bolton (czy też Snow) i jego relacja z Theonem to najmniej potrzebny element całego serialu. Rozumiem, że skórowanie pokonanych wrogów to z perspektywy Gry o tron bardzo wdzięczny materiał na wątek poboczny, ale to właśnie na nim powinno zakończyć się okrucieństwo Ramsaya. Zabawa w manipulację Theonem i jego transformacja w Fetora jest po prostu niezamierzenie komiczna. Brutalność Joffreya, czołowego sadysty serii, wprawiała w osłupienie. Czasem wydaje się, że Bolton pojawia się w serialu jedynie po to, aby nieudolnie zapełnić lukę po nim, Westeros musi mieć w końcu swojego nadwornego oprawcę. Scenarzyści musieliby naprawdę mocno się postarać, aby odratować postać młodego Greyjoya. Osobiście uważam, że stracili na to szansę w momencie, gdy odmówił on ratunku z rąk Yary. Szkoda, ponieważ do momentu uwięzienia Theon był jednym z najbardziej interesujących męskich bohaterów.
A jeśli już o przemianach mowa, to nie sposób nie wspomnieć o Jaimem Lannisterze, który wraz z dłonią stracił najwidoczniej genitalia (za celne skwitowanie metamorfozy postaci dziękuję Adamowi). Ja naprawdę kupuję, że nawet arcypalant i etatowy zabijaka może zmienić się w bohatera pozytywnego, ale niech to ma jakieś trzymające się kupy uzasadnienie w fabule. Cała ta droga krzyżowa w towarzystwie Brienne, czyli serialowego skrzyżowania Joanny d’Arc i Terminatora, jest jedną wielką kpiną. Ludzie nie zmieniają się ot tak, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. A że wspomniałem o Brienne, dopowiem kilka słów na jej temat – fakt, że Sandor Clegane ginie właśnie z jej rąk, jest ewidentnym ciosem poniżej pasa. To w zasadzie równoważne ze śmiercią w wyniku przygniecenia przez słup ogłoszeniowy poobklejany plakatami słabego kina LGBT. I nie, nie mam zupełnie nic do dobrego kina tego nurtu, ale przełamywanie stereotypów płciowych za pomocą tej postaci jest tak tekturowe, że aż śmierdzi Ikeą.
Nad serialem można by poznęcać się jeszcze troszkę więcej, bo niektóre wątki są prowadzone zbyt niekonsekwentnie (chociażby ten Greyjoyów), a dialogi zbytnio przeciągane i wodzące na manowce (pogawędka o biżuterii pomiędzy paniami Tyrell i Sansą), ale nie zmieniajmy się w Joffreya. Czas na powrót do pytania, które postawiłem sobie we wstępie. Czemu, mimo tak dużej liczby uchybień, Gra o tron jednak działa?
You know nothing, Jon Snow…
Bóg jeden raczy wiedzieć, ile osób o słabym sercu ma na swoim koncie Siergiej Eisenstein. Za czasów swojej pracy w teatrze eksperymentował między innymi z tym, co zwykł nazywać później montażem atrakcji. Niektóre z doświadczeń nawet dziś byłyby dosyć kontrowersyjne, bo nie każdy zaakceptowałby fakt, że pod jego siedzeniem nagle wybucha petarda. Dostarczenie gwałtownego bodźca w momencie, gdy sztuka/opowieść wkracza na nie mniej gwałtowne tory miało na celu maksymalne zaangażowanie widza w oglądany spektakl. W świecie Gry o tron poukrywano mnóstwo eksplodujących w najmniej oczekiwanym momencie petard. Widz stopniowo zaczyna uzależniać się od adrenaliny pompowanej w żyły podczas kolejnych wybuchów, stając się tym samym ofiarą radzieckiej sztuczki. I znów wszystkiemu winni są komuniści.
Przypadek Gry o tron nie jest oczywiście odosobniony, ponieważ większość współczesnych seriali zaprogramowanych na masowego widza działa właśnie w ten sposób. Nie ma w tym nic złego, dopóki pomiędzy kolejnymi wybuchami dostajemy coś więcej aniżeli doklejone jakby na siłę momenty ciszy. Westeros i Essos, mimo szeregu minusów, oferują nam na szczęście całkiem sporo.
Wspominane już porównanie Gry do Sopranos jest moim zdaniem mocno chybione, ponieważ to zupełnie inna liga, jeśli chodzi o psychologiczne uzasadnienie działań postaci czy rekonstrukcję zasad rządzących serialowym światem. W gangsterskiej epopei Tony’ego wybuchy nie zdarzały się tak często. Środek ciężkości opowieści przesunięty był zdecydowanie w kierunku intymnych dramatów poszczególnych bohaterów, którzy poprzez szereg życiowych wyborów zostali uwikłani w niezwykle skomplikowany świat mafijnej Ameryki. Gra o tron nie ma takich ambicji. Ta seria od początku zaplanowana jest jako scenariuszowa partia szachów. Oczywiście, istnieją postacie, które zostają zarysowane lepiej, bardziej przekonująco. To wszystko służy jednak temu, aby przed widzem pojawiały się kolejne warianty możliwych do wykonania ruchów. Ostatecznie wszystko i tak prowadzi do jednego – któryś z pionków musi zostać zepchnięty z szachownicy.
Czym jest zatem to „całkiem sporo”, o którym wspominałem dosłownie przed momentem? Pomijając oczywistości pokroju mistrzowskiej realizacji, główną zaletą Gry o tron jest żelazna konsekwencja w konstruowaniu nie tyle samych pionów (bohaterów), ale szachownicy, rozumianej po części jako arena wydarzeń, po części jako sieć relacji pomiędzy kolejnymi postaciami. W serialu nie ma podziału na figury białe oraz czarne. Każdy, z pozoru nawet najbardziej nieskazitelny bohater ma w sobie cechy negatywne, a największy łotr może zacząć przejawiać objawy człowieczeństwa. Świat Gry o tron opiera się na ciągłym balansowaniu pomiędzy dwiema parami przeciwieństw.
O pierwszej z nich była już mowa. To umiejętne zestawianie ciszy oraz wybuchów. Z czasem widz zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że przynudzający Bran oraz Daenerys albo z pozoru nic nie wnoszące rozmowy pomiędzy bohaterami, zwiastują najpewniej zbliżającą się eksplozję. Im nudniejsza pierwsza połowa odcinka, tym bardziej szokujący będzie zapewne jego koniec. Jeśli zaakceptujemy taką poetykę, oglądanie serialu z miejsca zaczyna sprawiać nam przyjemność.
Druga para przeciwieństw dotyczy charakteru świata wykreowanego na podstawie powieści Martina. Podsumowując swoją monumentalną pracę na temat twórczości Davida Lyncha, Greg Olson wypowiedział bardzo celne zdanie – Lynch knows that you need a very black sky to better see the stars (Lynch wie, że na bardzo ciemnym niebie lepiej widać gwiazdy). Ta sentencja idealnie opisuje świat Westeros, w którym opętańcze okrucieństwo zderza się z nieregularnymi, prostymi przebłyskami człowieczeństwa. Weźmy chociażby wątek Jona Snowa i Ygritte. Gdybyśmy śledzili go w oderwaniu od sadystycznych zabaw Joffreya i krwi nieustannie spływającej po schodach Winterfell oraz Królewskiej Przystani, prawdopodobnie kręcilibyśmy nosem na to, że zbyt prosto, zbyt romantycznie. Mając z tyłu głowy całe to okrucieństwo i ubabraną w ludzkiej posoce bitwę o władze, chcemy jednak dostrzec na horyzoncie człowieka. Będąc świadkami kolejnego wybuchu myślimy sobie „co oni do cholery zrobili?”, oglądając tak bardzo ludzkie relacje pomiędzy Snowem i Ygritte kołacze się nam z kolei po głowie myśl – „cholera, jaka piękna miłość”. W Grze o tron niebo ma kolor błota i krwi.
***
Mimo tego, że historia walki o Żelazny Tron nie odkrywa przed widzem nowych horyzontów gatunku, a jej konstrukcja opiera się w zasadzie na dość prostych zabiegach mających na celu nieustanne podtrzymywanie naszego zainteresowania, serial HBO po prostu działa. Wydaje mi się, że źródłem jego ogromnego sukcesu jest sprawne zapełnienie luki powstałej pomiędzy poważnymi seriami dramatycznymi, a serialami tworzonymi jedynie dla prostej rozrywki. Gra o tron sytuuje się gdzieś po środku skali, dlatego trafia do tak szerokiej rzeszy odbiorców. Liczmy na to, że w kolejnych sezonach będzie to robić jeszcze celniej, a są ku temu mocne przesłanki.
korekta: Kornelia Farynowska