Fuck you, GLEE!
Kojarzycie scenę z 21 Jump Street, kiedy główni bohaterowie rozmawiają o tym, jak bardzo zmieniło się liceum od kiedy sami je ukończyli? Gdy ponownie przekraczają jego progi, wszystko jest powywracane do góry nogami – kujony i geekowie są cool, w modzie są komiksy, tolerancja, sztuka. Szkołą rządzą już nie tylko futboliści i cheerleaderki, ale np. miłośnicy ekologii. Jenko, któremu taki stan rzeczy zupełnie nie odpowiada, szybko znajduje wtedy winowajcę. Komentuje sprawę krótko i zwięźle: Fuck you, Glee!
Choć zaprezentowana w 21 Jump Street szkolna hierarchia 2.0 jest pewną przesadą, nie da się ukryć, że w ostatnich latach rzeczywiście wiele się w tej kwestii zmieniło. A czy Glee naprawdę ma w tym swój duży udział? Coś w tym chyba jest… Wystarczy wpisać w Google „how Glee changed my life” („jak Glee zmieniło moje życie”) – pojawia się ponad osiem milionów wyników. Nie ma się co oszukiwać, że zwykły serial komediowy potrafi dokonać rewolucji, ale produkcja FOX z pewnością wpłynęła na wielu młodych ludzi, również w Polsce. Już choćby z tego powodu Glee uchodzi za jeden z ważniejszych seriali ostatnich lat. 20 marca po sześciu sezonach wyemitowano jego ostatni odcinek.
Musicalowy serial o szkolnym chórze, poruszający takie kwestie jak homoseksualizm czy niepełnosprawność, w dodatku przy użyciu specyficznego, odważnego humoru – czegoś takiego w primetime jednej z największych stacji telewizyjnych nigdy nie było. Glee wydawało się mieszanką wybuchową, która teoretycznie nie mogła się udać. A jednak… Wyemitowany 19 maja 2009 roku pilot przyciągnął przed ekrany niemal 10 milionów widzów.
[quote]Ludziom spodobał się groteskowy klimat serialu – kontrolowany kicz, absurd, ciekawe, napisane grubą kreską postaci i żarty słowne, których puenty śmieszyły do łez.[/quote]
Prym wiodła w tym oczywiście grana przez Jane Lynch trenerka Sue Sylvester, ale właściwie każdy z bohaterów serialu wnosił do niego coś interesującego.
Komediowy ton był jednak tłem dla czegoś istotniejszego – tematyki dotykającej problemów współczesnej młodzieży (i nie tylko). Glee to serial o odkrywaniu własnego ja, walce ze stereotypami i łatkami przyklejanymi przez otoczenie, czy wreszcie o akceptacji inności. Przeplatając te opowieści pasującymi tematycznie piosenkami, twórcy trafili w dziesiątkę. Dzięki młodym, nieznanym, ale utalentowanym aktorom, stworzyli też ze swojego serialu platformę dla nowych muzycznych interpretacji. Hity z list przebojów, klasyka, musicale, alternatywa, oldschoolowy rock; piosenki nucone przez wszystkich, zapomniane lub jeszcze nieznane – w Glee było dosłownie wszystko, często w wersjach przebijających oryginał.
Popularność Glee rosła właściwie z każdym tygodniem, osiągając swój szczyt w drugim sezonie. Odcinek wyemitowany w dniu Super Bowl zgromadził prawie 27 milionów widzów. Posypały się też nagrody – cztery Złote Globy, w tym dwa dla najlepszego serialu komediowego, kilka Emmy, nagroda Gildii Aktorów Filmowych, nie wspominając już o całej masie People’s Choice i Teen Choice Awards. Aktorzy wyruszyli w trasę koncertową, podczas której nakręcono film kinowy w 3D, pojawił się reality-show, gdzie szukano odtwórców nowych postaci, wreszcie główna obsada została zaproszona przez samego Simona Cowella do specjalnego występu w brytyjskim X-Factorze.
[quote]Uroczy serial potrafił przekonać do siebie nawet największych przeciwników musicali i okazał się prawdziwym hitem.[/quote]
Trzeci sezon, choć już nie tak równy jak poprzednie, wciąż trzymał poziom. Przyniósł jednak typowe rozterki dla seriali rozgrywających się w szkolnych murach – co dalej? Większość postaci kończyła liceum, chór wygrał zawody krajowe, a relacje wśród uczniów zmieniły się raz na zawsze. Wydawać by się mogło, że to idealne zakończenie serialu, jednak biznes rządzi się własnymi prawami. Przy tak dużej popularności kontynuowanie Glee było właściwie sprawą oczywistą. Pytanie brzmiało – w którą stronę pójść? Ostatecznie twórcy zdecydowali się na kompromis i podzielili fabułę między liceum w Limie a Nowy Jork, gdzie przeprowadziła się Rachel, grana przez gwiazdę serialu, Leę Michele.
Serial stracił wtedy swój główny koncept i pewną myśl przewodnią. Trudno było zaangażować się w poszczególne wątki, ponieważ przy takim podziale twórcy nie mieli czasu na ich pogłębianie. Jasnym było też, że bez najpopularniejszych aktorów w chórze uwaga skupiać się będzie na wątku nowojorskim, a to oddalało serial od jego pierwotnej tematyki. Do pewnego momentu Glee jeszcze się broniło, głównie dzięki postaci Finna, będącego spoiwem między nowym a starym Glee-clubem (chłopak wrócił do rodzinnego miasta i w zastępstwie prowadził chór). Po śmierci wcielającego się w niego Cory’ego Monteitha wszystko się jednak posypało. Był to cios nie tylko dla fanów, ale i dla całej ekipy serialu (Michele była z aktorem w związku), która nigdy już nie wróciła do formy prezentowanej we wcześniejszych sezonach.
Bez centralnej postaci scenarzyści byli zmuszeni do improwizacji i niestety nie podołali temu trudnemu zadaniu. Bohaterowie rozwijali się w dziwnych kierunkach, ich wątkom brakowało logiki oraz konsekwencji.
[quote]Glee ciągnięto trochę na siłę – główny twórca Ryan Murphy coraz bardziej poświęcał się innym projektom, a aktorzy sprawiali wrażenie, jakby stracili zapał. Oglądalność spadała na łeb na szyję.[/quote]
Próbowano z tym oczywiście walczyć – sięgano na przykład po gościnne występy gwiazd (Adam Lambert, Demi Lovato czy nawet Shirley MacLaine), ale na żaden z nich tak naprawdę nie było pomysłu. Po zwycięstwie w Tańcu z gwiazdami z banicji powróciła też Amber Riley, grająca Mercedes. Na koniec całkowicie przeniesiono akcję (oraz większość postaci) do Nowego Jorku. Wszystko to jednak na nic – Glee było coraz mniej popularne, a finał piątego sezonu obejrzało zaledwie 1,82 mln widzów, najmniej w historii.
Zamówiony już wcześniej szósty i ostatni sezon postanowiono ostatecznie skrócić do 13 odcinków. Wyemitowano go po dłuższej niż zwykle, 8-miesięcznej przerwie. O ile logiki nadal brakowało (doprawdy trudno uwierzyć, że wszystkie postaci nagle znalazły powód, by wracać do Ohio, z którego tak bardzo chciały się przecież wyrwać), trzeba przyznać, że swoisty powrót do korzeni serialu był najlepszym wyjściem z trudnej sytuacji, w jakiej znalazła się ekipa. Miało to być po prostu godne pożegnanie z widzami, klamra, która dopięłaby całość.
Wyszło różnie – znakomite występy i wątki przywracające klimat pierwszych sezonów przeplatane były naprawdę słabymi. Scenarzyści przyznali się do swoich błędów, wkładając w usta Sue Sylvester masę dowcipów wytykających największe idiotyzmy fabuły. Zaprezentowano też kilka nowych postaci i aż szkoda, że nie było czasu, by przyjrzeć się im bliżej. Były one bowiem znacznie ciekawsze niż te, które pojawiły się na początku czwartego sezonu. Sam finał można zaś potraktować jak odbicie całego serialu – uroczy, nieco ironiczny początek, dobre rozwinięcie i pociągnięty zdecydowanie za daleko, hiper-sentymentalny, poprawny politycznie koniec.
Ryan Murphy jakiś czas temu przyznał, że właściwie od początku miał w głowie ostatnią scenę serialu – Rachel, która osiągnęła sukces na Broadwayu, miała powrócić do Ohio, gdzie Finn był spełnionym nauczycielem i kierownikiem chóru. Na zadane przez niego pytanie „Co tu robisz?” miała odpowiedzieć „Jestem w domu”. Można sobie wyobrazić, że gdyby nie śmierć Monteitha, serial rozwijałby się w zupełnie innym, bardziej sensownym kierunku, który pewnie usprawiedliwiałby kontynuowanie produkcji po trzecim sezonie.
Ostatecznie Glee to kolejny tytuł, który można wpisać na długą listę seriali trwających zbyt długo. Ale… czy to tak naprawdę ważne? Zamiast narzekać, lepiej włączyć Don’t Stop Believin’ i pomyśleć o wszystkich ludziach, którym ta piosenka choć raz pomogła uwierzyć w siebie. Jest ich więcej niż może się wydawać.
korekta: Kornelia Farynowska