search
REKLAMA
Zestawienie

Filmy, które okazały się LEPSZE, NIŻ SIĘ ZAPOWIADAŁY

Są przypadki, gdy okazuje się, że film jest lepszy, niż wskazywały na to wszystkie znaki na niebie i ziemi.

Tomasz Raczkowski

21 kwietnia 2025

REKLAMA

Znacie to uczucie, kiedy widzicie zapowiedź jakiegoś filmu – czy to same informacje, czy już gotowe materiały promocyjne – i myślicie sobie „to nie będzie dobre”? Raczej tak, bo dostarczające setek propozycji rocznie współczesne kino regularnie raczy nas produktami jakości wątpliwej, którą da się wyczuć. Jednak są też przypadki – to prawda, że rzadsze – gdy nic nie zapowiada, iż będzie dobrze, ale okazuje się, że film jest lepszy, niż wskazywały na to wszystkie znaki na niebie i ziemi.

„Obecność”

Niekoniecznie musi być tak, że film, który przekroczył oczekiwania, zapowiadał się jako totalny koszmar. Częściej jest tak, że widzowi nastawiali się na przeciętność, a dostali coś zaskakująco dobrego. Tak było w przypadku Obecności Jamesa Wana, która w 2013 roku szturmem wzięła sektor kina grozy, wprowadzając do niego nową świeżość, co w pewnej mierze przyczyniło się do swoistego renesansu gatunku w ubiegłej dekadzie. Historia oparta o życiorys i akta prawdziwego duetu egzorcystów-samouków działających w latach 60., 70. i 80. zapowiadała się jako typowy straszak w starym domu pełen sztampowych jump scare’ów. Nawet niezły Naznaczony tego samego reżysera nie dawał aż takich powodów do optymizmu, tymczasem Obecność okazała się klimatycznym, stylowym i okraszonym znakomitą rolą Very Farmigi widowiskiem grozy, które zrzucało w pełni ciążące XXI-wiecznym horrorom odium kiczu i taniości.

REKLAMA

„Minecraft”

Backlash, jaki towarzyszył pierwszym materiałom promującym film bazujący na jednej z najpopularniejszych gier wśród współczesnej młodzieży, dotarł nawet poza bańkę zainteresowaną samym układaniem sześcianów i sygnalizował, że nie ma się co nastawiać na zbyt wiele. I OK, Minecraft to pod wieloma względami nudnawy korporacyjny produkt kapitalizujący mało kreatywnymi środkami kulturowy fenomen. Jednak twórcy postarali się o jeden element, który winduje w górę jakość produkcji do poziomu, w którym staje się autentycznie fajną rozrywką. Mowa o niespodziewanej i niesamowitej chemii między Jackiem Blackiem i Jasonem Mamoą, których bromance (może nawet bez „b”) jest sercem i siłą napędową sztampowej fabułki. Dzięki temu elementowi zyskują też czerstwawe żarciki i slapstickowe motywy, a spora część widowni jest nawet skłonna wybaczyć Warnerowi mimochodem obecny w Minecrafcie whitewashing.

„Bez urazy”

Przyznam, że nie należałem nigdy do grona oczarowanych charyzmą Jennifer Lawrence, a gdy triumfalnie była wywyższana jako nowa supergwiazda kina, do jej aktorskiego arsenału miałem sporo zastrzeżeń. Gdy kariera aktorki znalazła się na trajektorii opadającej, nie zapowiadało się, że głupawa komedyjka z jej udziałem zmieni moje zdanie. Jednak Bez urazy okazało się filmem z jednej strony zaskakująco inteligentnie napisanym, bardziej eksplorującym dyskretne kryzysy i wypalenia pokolenia 30-latków, niż eksploatującym żarty z (he, he) seksu, do tego z fajnym pazurem idącym w stronę humoru dla dorosłych, a nie bezpiecznych żarciochów. Równocześnie Lawrence wykazała się w swojej roli dużą swobodą i wyczuciem, dzięki czemu komedia o trzydziestolatce wynajętej do „wprowadzenia w dorosłość” nieśmiałego chłopaka okazała się wyjątkowo dobrą pozycją w swojej niszy.

„Wizyta”

Niegdyś jedno z najgorętszych nazwisk w Hollywood M. Night Shyamalan doprowadził w jakieś dziesięć lat do sytuacji, gdy jego nazwisko stało się emblematem filmowej koślawości, a na kolejne tytuły czekało się raczej z perspektywą guilty pleasure niż dla rzeczywistej filmowej jakości. To właśnie w tym kontekście Wizyta z 2015 roku była filmem zaskakującym – również dlatego, że reżyser stworzył w niej bardziej kameralne kino gatunkowe zrealizowane w estetyce found footage, kontrastujące z bardziej rozbuchanymi estetycznie i inscenizacyjnie produkcjami, jakie serwował widowni wcześniej. Wizyta, choć nie pozbawiona wad, przypomniała wszystkim, jak sprawnym realizatorem jest Shyamalan i jakie ma wyczucie do horroru. Niewiele zapowiadało, że wróci w 2015 roku do formy, jednak to właśnie się stało (i formy starczyło jeszcze na świetny Split).

„Niepokalana”

Sydney Sweeney to jedna z gwiazd, które wybiły się na serialu Euforia, w którym co prawda zaprezentowała czysto aktorski potencjał, jednak więcej w kontekście sławy zawdzięcza również eksponowanym w produkcji HBO „warunkom”. Później aktorka udowodniła, że umie po prostu świetnie zagrać (Reality), jednak swoją dalszą karierę konsekwentnie rozwija na podstawie atutów fizycznych. W tym świetle horror, w którym Sweeney gra zakonnicę w ciąży, bardziej niż odważną wycieczką w stronę bluźnierczego nurtu w duchu Kena Russella czy Paula Verhoevena Niepokalana zapowiadała się na filmową wizualizację tropu „grzesznej zakonnicy”. I choć film Michaela Mohana trochę w tę stronę dryfuje, to zasadniczo okazuje się rzetelnym (choć mało odkrywczym) kinem grozy, rymującym się wręcz zaskakująco z nowym Omenem. Niepokalana zaskakuje finałem idącym w stronę mocniejszego i odważniejszego moralnie gore, dzięki czemu ląduje jako film znacznie lepszy, niż można było zakładać po zapowiedziach.

„John Wick”

Keanu Reeves nie jest dobrym aktorem, ale jeśli znajdzie się do niego odpowiedni klucz, może stać się ulubieńcem mas. Po Matrixie taki klucz do aktora znajduje John Wick. Film, który zapowiadał się jako niskich lotów rozrywka parakryminalna w tradycji już trochę zapominanego Stevena Seagala, okazał się ambitnym, bezpretensjonalnym widowiskiem akcji czerpiącym garściami ze spuścizny azjatyckich twórców w tym gatunku. John Wick nie ogląda się zbytnio na intrygę, logikę i podobne przeszkadzajki, zamiast tego po prostu dowozi tony świetnie zainscenizowanego dawania sobie po twarzy i innych częściach ciała. I Keanu Reeves jest tu w swoim żywiole.

„Top Gun: Maverick”

Oryginalny Top Gun stał się kultowym filmem lat 80. oferującym proporcjonalną dawkę sensacyjnej akcji, obyczajowych wątków i estetycznych kadrów. Remake zapowiadał się jako kolejne leniwe zainkasowanie tantiem od nostalgii, z wiecznie młodym Tomem Cruise’em udowadniającym światu, że może najwięcej. I chociaż fabularnie Maverick to absolutna wata, film Josepha Kosinskiego rekompensuje to fenomenalnie zaaranżowanymi scenami powietrznej akcji. To dzięki nim drugi Top Gun dostarcza solidnej rozrywki i wbrew oczekiwaniom stał się prawdziwym, niebazującym na odniesieniach do oryginału, współczesnym hitem.

„Dom w głębi lasu”

Film Drew Goddarda zapowiadał się na kolejny wtórny slasher na motywie „grupa nastolatków w złowrogim miejscu”. I na powierzchni jest dokładnie tym. Jednak Dom w głębi lasu oferuje kolejny poziom, którym jest fakt, że horrorowa sceneria to element działalności zorganizowanej, sporej firmy monitorującej zdarzenia w określonym celu. Zwrot akcji ujawniający kontekst zdarzeń stanowi o oryginalności Domu w głębi lasu i sprawia, że jest to lepszy film, niż można było wnosić po zapowiedziach. Nie tylko urozmaica to fabułę, ale stwarza więcej możliwości inscenizacyjnych i fabularnych, co odróżnia film od zalewu podobnych do siebie straszaków.

„Mad Max: Na drodze gniewu”

 

Trylogia Mad Max jest kultowa i jedyna w swoim rodzaju, jednak gdy zapowiedziano po latach czwartą część (z recastem roli tytułowej), nic nie zapowiadało potężnego uderzenia, jakim okazało się Na drodze gniewu. George Miller wziął z uniwersum tyle, ile było potrzeba do pretekstowej fabuły, i skupił się na rozpędzonym widowisku pełnym przesady, fajerwerków (dosłownie) i totalnego upustu dawanego postapokaliptycznej fantazji. Do tego zredukowano rolę głównego bohatera, pozwalając przejąć pierwszy plan świetnie wykreowanej i zagranej generał Furiozie, dzięki czemu seria wzbogaciła się o kolejną wyrazistą postać. Czwarty Mad Max z hukiem przeprowadził serię z kampowych lat 80. do wielobarwnego XXI wieku, przekraczając chyba najśmielsze oczekiwania fanów.

„Rozwodnicy”

Na deser coś z rodzimego poletka. Film, który zapowiadał się jako kolejna bezbarwna, przestarzała zanim się ukazała rodzima komedyjka na Netflixa, okazał się zaskakująco sprawną zabawą z konwencją. Odwrócona dynamika komedii romantycznej, w której celem bohaterów jest ostateczne przekreślenie ich związku, jest okazją dla zawsze smacznych w naszym kontekście kulturowych wycieczek humorystyczno-krytycznych w stronę Kościoła, a sama dynamika relacji między bohaterami skonstruowana została bardzo sprawnie. Cegiełkę dołożyli też stający na wysokości zadania aktorzy i w efekcie mamy trochę przeoczoną perełkę polskiej współczesnej komedii, mogącą w najlepszych momentach stawać w jednym rzędzie z okrzyczanym Atakiem paniki.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, praktyk kultury filmowej. Entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA