Die hard, szklana pułapko!
W chwili pisania tego tekstu miernik ocen nowej „Szklanej Pułapki” w serwisie agregacyjnym Rotten Tomatoes, wskazuje przygnębiające 15%, tym samym stawiając tytuł bliżej takiej „klasyki” filmografii Bruce’a Willisa jak „Ktoś Całkiem Obcy” czy „Zimne Światło Dnia”. Gdy zniesione zostało embargo na recenzje i ze świata zaczęły napływać pierwsze opinie kreślące ogólny obraz najnowszej części przygód Johna McClane’a, zewsząd usłyszeć można było kolektywne „A nie mówiłem?” wykrzykiwane przez kinomanów kręcących głowami z rozgoryczeniem. Towarzyszyło temu najczęściej biadolenie i powtarzanie tych samych, wyświechtanych frazesów na temat kierującej Hollywood żądzy pieniądza oraz lekkomyślnym dojeniem i bezczeszczeniem otoczonych kultem franczyz. W końcu przecież ile można? Szklana Pułapka 5? Serio? „Skok na kasę, nihil novi. Miało być dobrze, a wyszło jak zwykle” – zdawali się mówić ludzie.
I choć porażkę „A Good Day to Die Hard” łatwo jest w ten sposób podpiąć pod „klątwę sequeli” i zwykłą hollywoodzką pazerność, to wydaje mi się, że przyczyn problemów najnowszych filmów z Johnem McClane’em należałoby szukać gdzie indziej, bliżej źródła.
Kevin Smith („Sprzedawcy”, „W Pogoni za Amy”), reżyser znany z licznych szczerych i komicznie autorefleksyjnych interakcji z fanami, wyjawił na jednym ze swoich publicznych występów ( „Sold Out – A Threevening with Kevin Smith”) kulisy pracy na planie poprzedniej, czwartej części serii, gdzie wystąpił w małej, choć istotnej roli. O samym Willisie wypowiadał się pozytywnie, choć z przymrużeniem oka, żartując z tremy, jaką przeżywał spotykając na żywo swojego idola z dzieciństwa i opowiadając liczne anegdoty o współmieszkańcu posępnego New Jersey. Smith malował obraz Willisa karykaturalnie wpisujący się w jego publiczny (i świadomy) wizerunek podstarzałego twardziela. Jednak przy okazji opowiadania ciekawostek o odtwórcy roli McClane’a, Smith rzucił również nieco światła na sam proces powstawania tego filmu i atmosferę, jaka panowała na planie. Z jego relacji wyłania się obraz zaskakującego bałaganu i swawoli.
Mówcie co chcecie o hollywoodzkiej manii bezceremonialnego odgrzewania kotletów, tasiemcowego, wyrachowanego podejścia do realizacji sequeli i wynikającego z tego skarłowacenia ich artystycznego potencjału, ale przynajmniej ze strony produkcyjnej tytuły te zwykły być dopięte na ostatni guzik. Wielomilionowe machiny filmowego przemysłu, od których sukcesu zależy gruba kasa i niejedna kariera, gdzie wszystko musi być z góry zaplanowane, wycyzelowane, gdzie niczego nie można pozostawić przypadkowi i na wszystko musi być faktura. Jednak według relacji Smitha na planie czwartej „Szklanej Pułapki” panowały istny burdel i pożoga. Film kręcony był ad hoc, ciągle improwizowano, wprowadzano zmiany, nie było żadnego ogólnego pomysłu ani nikogo, kto pilnowałby spójności i koherentności scenariusza. Istotne sceny i elementy fabuły wymyślane lub drastycznie modyfikowane były praktycznie na miejscu, na planie filmowym, a realizacja, czy wręcz podstawowe rozpisanie kluczowych dla fabuły scen ekspozycji, nieustannie odkładane było „na później” bo nikt nie miał na nie konkretnego pomysłu.
Wprowadzane poprawki najczęściej wynikały z tego, że Willisowi nie pasowało coś w dialogu czy scenie, którym najprawdopodobniej po raz pierwszy na poważnie przyglądał się właśnie na planie filmowym, zamiast w domu przy oględzinach scenariusza. Do tego dochodziły sprzeczki Bruce’a z producentami (którzy swoją drogą mieli wtedy mało wiary w ten film oraz markę Die Hard), opłacanie całej masy scenarzystów i script doctorów, którzy najwyraźniej mieli projekt w głębokim poważaniu dopóty dostawali wypłatę, a także panująca atmosfera luźnej etykiety pracy i ogólnego “opieprzu”, gdy cale dni marnowane były na niemające większego wpływu na końcowy wygląd filmu pierdoły, a zera w budżecie mimo tego nieustannie leciały i gruba mamona marnowała się z dnia na dzień.
Można było odnieść wrażenie, że większość ludzi odpowiedzialnych za ten projekt, od samego początku nie wierzyła w jego sukces. Natomiast nieliczni którym autentycznie zależało na marce, byli albo bezradni w tej sytuacji, jak Smith, który mało miał do gadania, pomimo tego, że za przyzwoleniem i namową Willisa wprowadził parę zmian w scenariuszu, czy reżyser Len Wiseman, który, pomimo miłości do serii i entuzjazmu na planie, posiadał albo za mało talentu, albo za mało siły przebicia w studio by zrobić z tym filmem cokolwiek sensownego. Jeżeli zaś chodzi o samego Willisa, który podczas kręcenia filmu niejednokrotnie starł się z producentami, stojąc – jak to sam określił – „na straży esencji tego czym jest Szklana Pułapka”, zdawał się sam nie wiedzieć lub zapomnieć o tym co sprawiło, że pierwszy „Die Hard” jest tak celebrowany do dziś.
Oczywiście relację Smitha łatwo można poddać w wątpliwość lub potraktować jako zwykłą anegdotę. W końcu reżyserowi w przeszłości zdarzało się już przesadzić dla komediowego efektu, gdy opowiadał swoje słynne relacje z pracy, w których niejednemu celebrycie tyłek obrobił. Ale nawet jeżeli przyjąć, że Smith nieco koloryzuje, to jednak coś wyraźnie jest na rzeczy. Bo i bez zakulisowego wglądu w przebieg produkcji, wszędzie widać znaki, które zdają się potwierdzać obraz atmosfery jaka towarzyszy powstawaniu tych filmów. Wystarczy spojrzeć na nazwiska, którym powierzono ostatnie dwie części. Reżyserzy bez sukcesów, scenarzyści od gniotów i ani jednej gwiazdy w obsadzie oprócz Willisa. Przy tworzeniu remake’ów czy sequeli znanych, otoczonych kultem marek, producenci przynajmniej starają się zatrudnić do projektu uznane nazwiska, które zadowolą fanów. Natomiast sequele Szklanej Pułapki od początku powierzane są niemotom i kręcone jak mierne kino akcji sezonu ogórkowego. Wydaje się jakby nikt nie próbował nawet szukać do tej franczyzy bardziej kompetentnych twórców, a pewien jestem, że w Hollywood nie brakuje utalentowanych rzemieślników, którzy są fanami oryginału.
Oprócz tego, nowa “Szklana Pułapka” nie jest już nawet “Szklaną Pułapką”. To po prostu zwykły akcyjniak z łysiną Willisa w roli głównej. Czwarta część serii była nawet znośna, czy wręcz całkiem przyzwoita jako popcornowe kino akcji (jeżeli miało się dużą tolerancję na głupoty i przeginanie pały w scenach rozwałki), ale brakowało tam elementów, które sprawiały, że pierwsza Szklana Pułapka była tak ceniona. John McClane nie był już ludzki, był niezniszczalny, a całość kręcono jak pierwszą lepszą adaptację komiksową i to taką tworzoną za czasów, gdy większość z nich trąciła jeszcze myszką. Jak gdyby włodarze 20th Century Fox przekonani byli, że wystarczy postawić na planie Willisa, dać mu coś do zastrzelenia, napisać kilka on-linerów do wypowiedzenia i wrzucić gdzieś obligatoryjne “Yippeekayay” by ukontentować fanów oryginału i sprawić, by film wybił się, zaistniał na tle dzisiejszego kina akcji.
Gdy Hollywood bawi się w nekromancję popkulturowych świętych krów i pośmiertne dojenie znanych marek, to przynajmniej robi to w świadomości, że istnieją miliony fanów, z którymi powinni się liczyć i których łatwo wkurzyć. Starają się przez to chociaż zachować pozory tego, że nowy film w jakimś stopniu będzie odnosić się do tego, co w oryginałach było najważniejsze, tak by sequel po latach miał z nimi coś więcej wspólnego niż tylko tytuł. Dobrym przykładem jest chociażby szeroko komentowana decyzja o stworzeniu nowej trylogii Gwiezdnych Wojen. Pomysł jest ryzykowny i sporo ludzi – być może pochopnie – zareagowała na tę wiadomość negatywnie, ale nie da się zaprzeczyć, że w projekcie tym ze wszystkich stron widać poszanowanie materiału źródłowego, starania by nie powtórzyć błędów Lucasa oraz chęć stworzenia czegoś co będzie godne oryginalnej trylogii i zadowoli fanów.
Jeżeli producentom filmowym brakuje wyobraźni czy po prostu zwykłych jaj by sequel wykorzystać na zrobienie czegoś nieszablonowego, to przynajmniej starają się stworzyć solidną rozrywkę, która będzie wierna najbardziej zasadniczym ideom oryginału. W przypadku Szklanej Pułapki, z jakichś powodów zabrakło nawet tej, podstawowej dobrej woli. Jednym z tych powodów mógł być… sam Bruce Willis.
Ta nagła zmiana stylu filmów nie wynika z jakiegoś odgórnego nakazu producentów obawiających się, że McClane wymaga gruntownej przebudowy, by lepiej wpasować się w gusta dzisiejszej widowni, zamiast tego wydaje się być przyjęta i usankcjonowana właśnie przez gwiazdę serii. On sam zachowuje się jakby nie wiedział co odróżniało jego występ w 1988 od reszty panujących wtedy w kinie filmów rozrywkowych, a “Die Hard 4: Live Free or Die Hard” nazwał on kiedyś najlepszą częścią serii; jak gdyby spektakularność ekranowej rozpierduchy (helikopter i radiowóz…) miała być miernikiem dobrego kina akcji, dobrej “Szklanej Pułapki” właśnie. Jako że sam jestem jedynie przeciętym widzem, który swoje teorie opiera na tym co zobaczy w kinie i przeczyta w internecie, być może nadużyciem i uproszczeniem z mojej strony byłoby przypisanie problemów ostatnich dwóch filmów do rozdmuchanego ego aktora, ale właśnie taki zewnętrzny obraz maluje się od ostatnich kilku lat.
Willis zawsze, nawet w okresie szczytu swojej kariery, gdy był jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy na planecie, starał się zachować humor i dystans wobec swojej popularności i statusu mega gwiazdy. Kultywował wizerunek everymana i kogoś z kim zajebiście byłoby wypić browara. Ale w ostatnich latach można odnieść wrażenie jakby aktora dopadł typowy przypadek kryzysu wieku średniego i kompleksu macho, na starość odcinając kupony od swego wizerunku samca alfa w podkoszulku, w sposób który momentami wygląda jak niezamierzona autoparodia.
To jak nadzorował powstawanie ostatnich dwóch “Szklanych Pułapek” oraz jego poparcie dla bezmyślnej, tandetnej rozwałki i braku utalentowanych nazwisk w kluczowych szczeblach produkcji, sprawia wrażenie jakby Willis po prostu zadowolił się rozpieprzaniem i rozstrzeliwaniem statystów w coraz to bardziej przerysowane sposoby, tak by pokazać światu, że “wciąż potrafi” w godziwym wieku 57 lat (choć oczywistym jest, że nie potrafi, bo chaotyczny montaż najnowszej części, jedynie kamufluje to, że Willis większość popisów kaskaderskich zapewne spędził w fotelu oglądając jak robi je za niego ktoś inny). W tym względzie jest podobny do swoich kolegów po fachu, jak Schwarzenegger czy Stallone, z tym że Sly przynajmniej ma na to wszystko jakiś pomysł i stara się coś zrobić z tymi pokładami sentymentu do lat osiemdziesiątych, jaki posiada widownia. Willis natomiast nie ma nic, oprócz paru on-linerów, które z każdym kolejnym filmem stają się coraz bardziej czerstwe.
Pomimo porażki Die Hard 5 oraz szybkiej, bezrefleksyjnej decyzji o rozpoczęciu prac nad szóstą odsłoną, są jeszcze ludzie którzy nadal wierzą w “Szklaną Pułapkę”. Ludzie którzy miałkość piątej części i “niediehardowość” (wiem, że to nie jest słowo, cicho) czwartej, przypisują niekompetentnym reżyserom i kiepskim scenarzystom, ale wciąż wierzą w McClane’a i widzą dla niego miejsce w dzisiejszym panteonie bohaterów kina akcji. Ci ludzie wierzą, że Willis – pomimo wieku – nadal potrafi przekonująco zagrać sarkastycznego, choć zmęczonego i ludzkiego twardziela. McClane’a, z którym można się utożsamić i który nie wymienił śmierdzącego podkoszulka na superbohaterski spandex. Everymana zamiast superherosa. Według nich, z przyzwoitym rzemieślnikiem na stołku reżysera i scenarzystą, który kocha i rozumie oryginał, jest jeszcze szansa by zapewnić McClane’owi godną odprawę. W końcu na nią zasłużył. Bo jeżeli jest wśród dzisiejszych bohaterów amerykańskiego kina akcji postać, która zasługuje na odpowiednie epitafium, na należyte pożegnanie, na szczęśliwe zakończenie – to jest nim właśnie John. Ostatnia rozpierducha, ostatnie starcie ze “złymi”, ostatni rozlew potu, krwi i przekleństw, ostatni zwykły dzień, który poszedł nie tak jak trzeba, przed resztą normalnego życia spędzonego u boku żony Holly i corocznych zwykłych, spokojnych świat Bożego Narodzenia z “grzańcem, pieprzoną choinką i indykiem”.
Nadzieja umiera ostatnia. Nadal jest szansa, że przy “szóstce”, ktoś w końcu pójdzie po rozum do głowy. Druzgocąca, artystyczna porażka najnowszej części może posłużyć za kubeł zimnej wody dla Willisa i producentów, zwłaszcza że stworzenie dobrej “Szklanej Pułapki” to przecież nie fizyka kwantowa. Przepis jest prosty bo i elementy, które sprawiły, że oryginał jest przez niektórych tak ceniony, były proste, a w Hollywood nie brakuje dobrych twórców, którzy to rozumieją.
Jeżeli zaś chodzi o samego Willisa, wprawdzie do tej pory zawiódł jako samozwańczy “strażnik i kustosz marki Die Hard”, ale jeżeli lekko trącić go łokciem i odpowiednio to wszystko uargumentować, to wciąż można jeszcze nakierować go na właściwą drogę, zwłaszcza, że kiedyś autentycznie zależało mu na tej serii. Poza tym cokolwiek by nie mówić o jego ostatnich występach, wciąż potrafi zauroczyć charyzmą i sprzedać wizerunek twardziela everymana, o ile nie stara się nadmiernie “kozaczyć” przed publiką. Jeżeli dodać do tego wszystkiego wczesne plotki o tym, że na planie “Loopera”, Willis kusił fuchą reżysera “Szklanej Pułapki” samego Riana Johnsona, to kto wie… może kinomani nie będą musieli do końca swoich dni żyć wspomnieniem Nakatomi Plaza.