search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

Kwaidan, czyli opowieści niesamowite (1964)

Krzysztof Walecki

16 grudnia 2016

REKLAMA

Terminem kwaidan, a właściwie kaidan, określa się japońskie opowiadania poświęcone duchom, upiorom oraz innym niesamowitościom, bazujące na starych ludowych wierzeniach i legendach. Film Masakiego Kobayashiego oparty został na książce autorstwa Lafcadio Hearna, urodzonego w Grecji irlandzkiego pisarza, dziennikarza i wykładowcy, który pod koniec XIX wieku osiedlił się Kraju Kwitnącej Wiśni, poświęcając się pracy naukowej, ale również poznawaniu kultury i sztuki swojej nowej ojczyzny (po ślubie z rodowitą Japonką, on sam przyjął japońskie nazwisko i uległ naturalizacji). Wydane również w Polsce Kwaidan. Opowieści niesamowite są zbiorem opowiadań nawiązujących do tamtejszej mitologii i folkloru, w większości tłumaczeniami już powstałych tekstów, w jednym przypadku oryginalnym zapisem zasłyszanej historii, w innym zaś wspomnieniem dzieciństwa autora. Nieprzypadkowo zatem również i film Kobayashiego nie skupia się tylko na jednej fabule, lecz czterech (dwie zaczerpnięte z tytułowego dzieła Hearna, dwie natomiast z innych jego antologii), będąc czymś na kształt horroru nowelowego.

Czarne włosy opowiadają o młodym, biednym samuraju, który zostawia wierną żonę, aby poprawić swój status materialny. Żeni się zatem ponownie, z kobietą z poważanej i bogatej rodziny, dzięki czemu obejmuje również ważne stanowisko w odległej prefekturze. Pamięć jednak o swej dawnej miłości wciąż go prześladuje.

W drugiej opowieści, Kobieta śniegu, dwóch drwali kryje się przed zamiecią w małej chacie. Nocą po obu przychodzi tytułowa zjawa – zabija starego, lecz młodemu daruje życie, tylko pod warunkiem, że ten nigdy nikomu nie wyjawi, że ją widział. Mijają lata, drwal staje się wkrótce mężem i ojcem, a pamięć o fantastycznych wydarzeniach z przeszłości przestaje go niepokoić. Do czasu.

Najdłuższa nowela, zatytułowana Hoichi bez uszu, rozpoczyna się od pieśni o morskiej bitwie między dwoma klanami. Tytułowy Hoichi, mieszkający w buddyjskiej świątyni niewidomy grajek na biwie, zostaje pewnej nocy wezwany przed wielkiego dostojnika, aby ową pieśń zaprezentować, nieświadomy, że jego słuchaczami są duchy uczestników tej bitwy. Sytuacja powtarza się każdej nocy, aż chłopak podupada na zdrowiu. Opiekujący się nim mnisi postanawiają go ratować przed ingerencją sił nadnaturalnych.

Ostatnia historia składa się z dwóch części. Pewien samuraj zauważa w swojej filiżance odbicie obcego mężczyzny. Nie wiedząc, jak się go pozbyć, wypija zawartość naczynia. Wkrótce nieznajomy zjawia się, domagając się satysfakcji. Całość, opatrzona tytułem W filiżance herbaty, okazuje się być niedokończonym opowiadaniem pisarza, który znika w tajemniczych okolicznościach.

Żadna z historii nie łączy się narracyjnie z pozostałymi, a film pozbawiony jest klamry charakteryzującej sporą część horrorów nowelowych, co sprawia, że jako całość Kwaidan nie posiada klarownej puenty. Choć finały wszystkich czterech opowieści prezentują konsekwencje przeniknięcia się światów ludzkiego i fantastycznego (najczęściej niezbyt przyjemne dla żyjących), reżysera mniej interesuje wykładnia moralna poszczególnych epizodów, gdyż kara, jaka dosięga bohaterów, wydaje się często niewspółmierna do ich winy. Czym bowiem zasłużył sobie Hoichi na taki, a nie inny los? Jak wytłumaczyć zakończenie ostatniej noweli, w której pisarza spotyka to samo, co jedną z postaci jego opowiadania? Być może odpowiedzi należy doszukiwać się we wschodniej filozofii i religii, jakże innej od tego, w co my wierzymy i jak pojmujemy rzeczywistość.

Z drugiej strony nie bez znaczenia jest fakt, że choć rodowód tych opowieści jest jak najbardziej japoński, scenariusz oparty został na konkretnym zapisie dokonanym przez Europejczyka. Zygmunt Kałużyński widział w tym wyborze chęć przypodobania się zachodniemu widzowi, kompromis prowadzący do fałszu, bo przekład nigdy nie będzie w całości zgodny z oryginałem. Czy to jednak ułatwia nam rozumienie wszystkiego, co widzimy na ekranie? Co więcej, słynny polski krytyk miał spore pretensje odnośnie doboru opowiadań, twierdząc, że są one za mało egzotyczne (całość wywodu znaleźć można w książce Nowa fala zalewa kino, w rozdziale Japoński balet z europejskimi upiorami), choć nietrudno zauważyć, dlaczego reżyser wybrał te konkretne historie.

Kobayashi nakręcił Kwaidan pomiędzy dwoma ze swoich najsłynniejszych filmów, Harakiri (1962) oraz Buntem (1967). W obu tych dziełach ukazuje dawną Japonię, okres szogunatu, z jasno zhierarchizowanym systemem społecznym oraz zasadami, jakich podwładni mieli kategorycznie przestrzegać. Równocześnie prezentuje bohatera niepotrafiącego podporządkować się ustanowionemu prawu, który nagle dostrzega, że honor nie ma nic wspólnego z wyznawanym do tej pory pozornie sprawiedliwym kodeksem, ani tym bardziej odgórnie narzuconą, często okrutną wolą swoich panów. W Kwaidan znaleźć można elementy takiego krytycznego myślenia – spełnione przecież ambicje bohatera Czarnych włosów nie przybliżają go do szczęścia, jakiego oczekiwał, zaś W filiżance herbaty prezentuje nieco prześmiewczą wizję ducha samuraja, który nawet po śmierci dba o konwenanse. Prawa ludzkie wydają się mieć nie mniejsze znaczenie od zasad konstytuujących świat fantastyczny, dlatego też kobieta śniegu może złamać dane wcześniej słowo, zdając sobie sprawę, że spełnienie swej groźby skutkować będzie jeszcze większą tragedią, również dla niej samej. Japońskie strachy nie są potworami, ani bestiami, lecz często ofiarami własnej kultury i nakazów z niej się wywodzących. To, w jaki sposób Hoichi traci uszy, przypisać należy przede wszystkim konieczności spełnienia woli swego pana – jeśli niewidomego grajka nie sposób znaleźć, należy zabrać to, co po nim pozostało.

To wszystko ma jednak drugorzędne znaczenie wobec wizualnego przepychu, jaki film Kobayashiego niewątpliwie posiada. Nakręcony prawie w całości w studiu, ani przez moment nie sprawia wrażenia realistycznego obrazu starego świata, lecz jest dokładnie tym, czym powinien być w pierwszej kolejności – baśnią. Nierzeczywista atmosfera przypowieści zostaje wyzyskana przez sztuczność plenerów, pełną kontrolę nad tym, co znajduje się w kadrze, niezwykłą paletę kolorów, nierzadko bardzo jaskrawych, mistrzowskie operowanie światłem i cieniem (zwłaszcza w noweli Kobieta śniegu).

Nie ma w tym filmie ani jednego ujęcia, które można by nazwać niedopracowanym, albo brzydkim, a niektóre pomysły, jak wydające się obserwować bohaterów oczy na niebie, wykazują się surrealistycznym wręcz geniuszem.

Również dźwięk, lub często jego brak, wydaje się nienaturalny, specjalnie zawieszony bądź wzmocniony, bardziej skupiony na podkreśleniu klimatu i emocji danego momentu niż tożsamy z tym, co właśnie widzimy na ekranie – ostatnie minuty Czarnych włosów są tego najlepszym dowodem. Dzięki temu Kwaidan jest audiowizualną ucztą, dla wielu filmem bardziej do podziwiania niż przeżywania, niewątpliwie jednak dziełem wyjątkowej urody i klasy, zasłużenie nagrodzonym Srebrną Palmą na festiwalu w Cannes oraz nominacją do Oscara.

Czy jednak po ponad pięćdziesięciu latach od premiery poetycki horror Kobayashiego jest w stanie kogoś przestraszyć? Odpowiedź zależy w mniejszym stopniu od wieku filmu i ówczesnych metod powodowania w widzu lęku i przerażenia, a w większym od osobistego upodobania w japońskiej grozie. Pytanie o to, którą wersję Kręgu woli dana osoba, jest dobrym papierkiem lakmusowym, aby sprawdzić jej tolerancję na bardzo specyficzny i różny od zachodniego ton filmowego horroru. Kwaidan, czyli opowieści niesamowite to jedna z pierwszych pozycji, dzięki którym świat poznał, na co stać Japończyków w kwestii straszenia na ekranie, nawet jeśli ma ono w sobie dużo teatralności. To jednak bez znaczenia, gdy ogląda się autentycznie upiorny finał Czarnych włosów lub wyjątkowo brutalny atak na Hoichiego w trzeciej noweli. Może i jest to piękne widowisko, ale ani przez moment proszę nie zapominać, że duchy i upiory są tam po to, aby przede wszystkim dręczyć żywych. Również widzów.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA