ŻELAZNY KRZYŻ (1977)
MROCZNY PRZEDMIOT POŻĄDANIA
Sam Peckinpah prawie zawsze celebrował przemoc, jednocześnie rzadko kiedy potępiając tych, którzy jej używają. Bronił swoich bohaterów swoistym męskim kodeksem, prawem do wymierzenia sprawiedliwości bądź otoczeniem, które zmusza ich do podjęcia ostatecznych, brutalnych działań. W „Dzikiej bandzie”, „Ucieczce gangstera”, a nawet mniej popularnym „Weekendzie Ostermana” obserwujemy mężczyzn zmuszonych do walki, często skazanej na przegraną, ale koniecznej; która żadnej satysfakcji nie przynosi, chyba że dla psychopatów bądź pozbawionych kręgosłupa moralnego kanalii. Takich, które dla kawałka metalu są gotowe wyrżnąć oddział własnych ludzi, jak to ma miejsce w „Żelaznym Krzyżu”. Tytułowy order niczym się nie różni od złota, pieniędzy czy żony Dustina Hoffmana z „Nędznych psów” – jest obiektem pożądania sprawiającym, że ludzie zrobią wszystko, aby je zdobyć.
W jedynym filmie wojennym Peckinpaha takim człowiekiem jest nowo przybyły na front wschodni kapitan Stransky, wywodzący się z arystokratycznej pruskiej rodziny, naiwnie myślący, że wygrana z Rosjanami zależy od dyscypliny oraz przestrzegania hierarchii, tak wojskowej, jak i klasowej. Tego zdania nie podzielają inni oficerowie, zbyt długo walczący już z Rosjanami, a zwłaszcza sierżant Steiner, twardy i doświadczony żołnierz, pełen pogardy dla wyższych stopniem, którzy często traktują swych ludzi jak mięso armatnie. Niesubordynacja sierżanta i podziw, jaki mają dla niego prawie wszyscy żołnierze, wyraźnie działają wbrew filozofii Stransky’ego, ale prawdziwą solą w oku staje się Żelazny Krzyż, który Steiner posiada, a kapitan pragnie zdobyć. Wie, że jako przedstawiciel elity jest wręcz zobligowany do powrotu z frontu wraz z przypiętym do piersi orderem.
Konflikt między mężczyznami narasta wręcz lawinowo, lecz nie prowadzi do typowego dla „krwawego” Sama rozwiązania, gdzie wszystko wyjaśnia się podczas spektakularnej strzelaniny. Co nie znaczy, że „Żelazny Krzyż” jest pozbawiony takich scen – chaos wojennych bitew jest perfekcyjnie oddany przez styl Peckinpaha, gwałtowny, rwany, pełen ujęć w zwolnionym tempie, ale nieprzypadkowo też zmontowany w sposób wręcz niechlujny. Topografia nie istnieje w tych scenach, a i ciężko odróżnić wroga od przyjaciela, skąd nadciąga atak i kto z kim walczy. To oczywiście przekłada się na fabułę, w której zabójczy cios nie jest wyprowadzany bezpośrednio, lecz zamaskowany. Stransky jest gotowy poświęcić swoich ludzi, byle tylko przyznano mu wymarzone odznaczenie. Co więcej, czyni to, tylko wydając rozkazy, nigdy nie biorąc broni do ręki, aby samemu pokonać Steinera. Wie, że nie miałby szans. Oczywistym jest, że reżyser „Dzikiej Bandy” gardzi takimi metodami, pokazując jednocześnie, że Niemcy nie mieli żadnych szans w starciu z Rosjanami, skoro bardziej zależało im na honorach niż walce z realnym wrogiem.
Ale kim jest ów realny wróg? W filmie oglądamy Wermacht już pokonany – niskie morale są wynikiem licznych, wyniszczających walk, ale także beznadziei życia obozowego, powszechnego syfilisu i innych chorób oraz decyzji dowódców, którzy na wojnę patrzą z bezpiecznej odległości. Nic więc dziwnego, że skoro wygrana z jednym przeciwnikiem jest niemożliwa, trzeba sobie znaleźć innego. Jeśli tak, tytułowy Krzyż jest tylko wymówką dla Stransky’ego, aby zabić Steinera, zniszczyć jego mit i osobę, która nie chce się wpisać w idealny obraz niemieckiej armii, uporządkowanej, skutecznej, ale i jednolitej. Bo choć wojowniczy sierżant wykonuje powierzone mu zadania, to jednak wyraźnie nie pasuje do wizji nie tylko tchórzliwego kapitana, ale i naszej. Czy dlatego, że jest „dobrym Niemcem”? Nie tylko.
Stransky’ego gra zmarły w tym roku Maximillian Schell, który nie widzi w swojej postaci szalonego dowódcy, chorego na punkcie tytułowego odznaczenia, lecz megalomana, ślepo wierzącego w słuszność swoich racji i prawo do Żelaznego Krzyża. I jest znakomity, dużo lepszy niż w swojej przeszarżowanej, nagrodzonej Oscarem roli w „Wyroku w Norymberdze”. Jego pozorne opanowanie, kultura i austriacki akcent mocno kontrastują z charakterem Steinera, najbardziej jankeskiego ze wszystkich niemieckich żołnierzy, jakich widziało kino. Różnica między dwiema postaciami jest tym wyraźniejsza, bo James Coburn nie wygląda, nie zachowuje się ani nie brzmi jak Niemiec. Jednak Peckinpah wiedział, co robi. Potrzebował aktora, który z jednej strony wykazywałby się hardością, pewnością siebie, a nawet wypisaną na twarzy bezczelnością człowieka, który wiele razy przechytrzył śmierć, a z drugiej kogoś, kto kompletnie odcina się całą swoją postacią od wojennego świata, w którym przebywa. Coburn, jedyny Amerykanin w obsadzie, musiał się wyróżniać – jego styl gry, swoboda, a nawet sposób poruszania się i charakterystyczny ubiór służą roli. Widz natomiast nie odczuwa dysonansu, jaki kryje się w takim obsadzeniu roli, bo Steiner nieprzypadkowo traktowany jest jak bożyszcze przez resztę żołnierzy. Jest kimś lepszym samym swoim jestestwem.
Oglądając dziś nieco zapomniane już antywojenne dzieło Peckinpaha, a zwłaszcza jego finał, w głowie kołatała mi się fraza z „Szeregowca Ryana”. Zasłuż na to. U Spielberga rządzi humanizm i wiara w człowieka, u Peckinpaha natomiast głośny, nieznośny śmiech. Wojna staje na głowie, gdy swój zabija swego, czy to przez pomyłkę, czy to dla własnego interesu. Jeszcze większy szok towarzyszy nam, gdy widzimy, że oficer nie potrafi zmienić magazynku w karabinie. Reżyser kończy swój film nie tyle niedopowiedzeniem, ile cynicznym pytaniem. Nie brzmi ono, czy Stransky dostanie swój wymarzony Żelazny Krzyż, lecz kiedy. „Za co?” – aż strach się pytać.