Pięć filmów Charlesa Bronsona, które warto znać
Clint Eastwood i Charles Bronson byli największymi twardzielami kina lat siedemdziesiątych, jednymi z symboli tamtych czasów. Strzelali celnie, bili mocno i nie uznawali kompromisów. W następnej dekadzie ich pozycje zajęli Schwarzenegger i Stallone. Eastwood potrafił się przystosować do nowych czasów – grał, reżyserował i z czasem dorobił się statusu legendy kina. Charles Bronson zaś występował w coraz gorszych filmach sensacyjnych i dzisiaj kojarzony jest głównie z – nieuznawanymi za arcydzieła kinematografii – sequelami „Życzenia śmierci”.
A szkoda, bo w swoim dorobku ma wiele nietuzinkowych i wartych obejrzenia filmów. Znaczna część z nich z niewiadomych – przynajmniej dla mnie – przyczyn jest absolutnie nieznana większości kinomanów. Oczywiście nie chcę nikogo przekonać, że Karol Buczyński aka Charles Buchinsky aka Charles Bronson był aktorem klasy Roberta De Niro – nie oszukujmy się, tak dobry nie był. Celem niniejszego skromnego artykułu jest próba odczarowania słów „Charles Bronson” i przywrócenia temu nietuzinkowemu aktorowi należnego miejsca w oczach chociażby małej części miłośników filmu.
Oczywiście wiem, że Bronson wystąpił w kilku wybitnych i dobrze przyjętych filmach, które przetrwały próbę czasu, jednak to nie Charles był „motorem napędowym” tych produkcji. Nawet w legendarnym „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” jego rola stanowiła tylko jeden – wcale nie najważniejszy – z elementów układanki. Ani „Siedmiu wspaniałych”, ani „Wielka ucieczka”, ani „Parszywa dwunastka” nie były filmami podstemplowanymi pieczątką z napisem „Charles Bronson”. Statystyczny widz mógł nawet nie skojarzyć, że „grał tam ten wąsaty gość z Życzenia śmierci”, więc mimo swojej klasy te filmy nie nabijają mu punktów artystycznego respektu. Dlatego też zdecydowałem się pominąć je w swoim rankingu. Dodatkowo – co niemniej ważne – te produkcje są chyba doskonale znane niemal wszystkim kinomanom. Przypominanie ich byłoby więc czymś w rodzaju wyważania otwartych drzwi. Zapraszam więc na krótką wycieczkę do tajemniczej i nieznanej zwykłym śmiertelnikom krainy Charlesa Bronsona!
5. Przełęcz złamanych serc (1975)
Stany Zjednoczone, lata siedemdziesiąte XIX wieku. Akcja filmu toczy się w wojskowym pociągu, który zmierza do zmagającego się z epidemią dyfterytu fortu Humboldt. Na pokładzie, oprócz oddziału wojska, przebywają również cywile, w tym gubernator stanu Nevada oraz niebezpieczny więzień John Deakin (Charles Bronson). Jednak z czasem okazuje się, że pasażerowie skrywają wiele tajemnic i prawie nikt nie jest tym, za kogo się podaje.
Film zaczyna się niczym „Morderstwo w Orient Ekspressie”. Postać grana przez Charlesa jawi się wręcz jako nieumiejący się bić intelektualista w stylu Herkulesa Poirot. Nie będzie jednak wielkim spoilerem, jeżeli zdradzę, iż są to tylko pozory – Bronson oprócz umysłu wykorzystuje swoje tradycyjne atuty. „Przełęcz złamanych serc” z czasem przeradza się bowiem w bardzo specyficzną mieszankę westernu i kina spod znaku Agenta 007. Taki niecodzienny koktajl okazuje się niezwykle smakowity. Dobrego kina przygodowego w realiach Dzikiego Zachodu nigdy za wiele. Zwłaszcza że całość opowiedziana jest z lekko ironicznym dystansem, który przywodzi na myśl właśnie twórczość Agathy Christie czy Alfreda Hitchcocka (oczywiście tej „lżejszej” części filmografii Anglika). Finał oczywiście nie jest trudny do przewidzenia, jednak mimo to z dużym zainteresowaniem śledziłem poszczególne zwroty akcji; kilka sekwencji zrealizowanych jest naprawdę po mistrzowsku (nie mogło rzecz jasna zabraknąć efektownego starcia na dachu pędzącego pociągu!). Bronson zaś doskonale sprawdził się w roli westernowego Jamesa Bonda. „Przełęcz złamanych serc” jest doskonałym przykładem bezpretensjonalnego, rozrywkowego kina, które mimo upływu lat wcale się nie zestarzało.
4. Chato (1972)
Południe Stanów Zjednoczonych, druga połowa XIX wieku. Pół-Indianin Chato (w tej roli półkrwi Tatar, Charles Buchinsky – chyba najbardziej „milcząca” rola w jego karierze [sic!]) w samoobronie zabija szeryfa małego miasteczka. Aby ratować życie, ucieka w góry. Na czele grupy pościgowej stoi weteran wojny secesyjnej, kapitan Quincey Whitmore (Jack Palance). Cała gromada składa się z twardych, nieokrzesanych gburów, którzy z całego serca nienawidzą Indian. Początkowo Chato chce jedynie uciec i zachować życie, w pewnym momencie jednak białasy krzywdzą jego rodzinę. Każdy, kto widział choć jeden film z Charlesem Bronsonem, może się domyślić, co następuje później.
„Chato” z pewnością nie jest filmem dla małych dziewczynek. Co ciekawe, cały film nie opiera się na roli Bronsona. Przez większą część akcji kamera śledzi bowiem poczynania typów spod ciemnej gwiazdy, którzy depczą po piętach Chato-Bronsonowi. Ta zgraja jak żywo kojarzy się z bohaterami „Krwawego południka” Cormaca McCarthy’ego – są bezwzględni i prymitywni, nie zależy im na sprawiedliwości, chcą jedynie dla własnej satysfakcji brutalnie zgnębić ściganego Indianina. Pewną sympatię budzi jedynie sędziwy kapitan Whitmore, dla którego cała wyprawa jest pretekstem do założenia konfederackiego munduru. Chce znów poczuć, że jego życie ma jakiś sens, jednak dowodzenie grupą agresywnych degeneratów okazuje się jedynie żałosną imitacją prawdziwej walki. Film może być również interpretowany jako alegoria bezsensownej wojny w Wietnamie. Opowiada przecież o ludziach, którzy zapuszczają się na całkowicie obce dla siebie terytorium, aby nieść tam śmierć. Indianin Chato broni zaś jedynie siebie i swoich bliskich przed zakusami „cywilizowanych” białych ludzi. W tym filmie Dziki Zachód jawi się jako nieprzyjemne, lepkie miejsce kojarzące się z serialem „Deadwood”, filmami Sama Peckinpaha oraz twórczością wspominanego Cormaca McCarthy’ego. Słowem: doskonały film, który nie nadaje się na rodzinny seans w niedzielne popołudnie.
3. Ciężkie czasy (1975)
Stany Zjednoczone, początek lat trzydziestych XX wieku, apogeum wielkiego kryzysu. Chaney (Bronson) jest milczącym i tajemniczym (a jakże!) włóczęgą, który przybywa do Nowego Orleanu, aby brać udział w nielegalnych, ale bardzo dochodowych walkach na pięści. Na jego talencie poznaje się drobny cwaniaczek o pseudonimie Speed (James Coburn). Panowie podejmują współpracę: Speed organizuje walki z coraz to bardziej uznanymi przeciwnikami, a Chaney ich bardzo mocno bije.
„Ciężkie czasy” są doskonale napisanym i zrealizowanym filmem, który bez popadania w banały i silenie się na pretensjonalne mądrości opowiada o jednym z najbardziej traumatycznych okresów w dziejach Stanów Zjednoczonych. Reżyser (i zarazem scenarzysta) Walter Hill doskonale „czuje” epokę wielkiego kryzysu, gdy ludzie musieli sprzedawać swoje pięści, aby przeżyć. W „Ciężkich czasach” Bronson stworzył chyba swoją najlepszą kreację. Gdyby przyznawano Oscara dla najlepiej milczącego aktora, to miałby go w kieszeni. Charyzma Bronsona dosłownie rozsadza ekran. Również James Coburn dał z siebie wszystko – a nie miał łatwego zadania, bo „Speed” jest bardzo niejednoznaczną postacią – trochę śmieszną, trochę żałosną, jednak dzięki urokowi Coburna nie sposób nie czuć sympatii do tego pechowego hazardzisty. Warto również zwrócić uwagę na realizację – kluczowych dla tej historii – scen walk. Te starcia – mimo, że krótkie – są niezwykle efektowne i na długo zapadają w pamięć. Pojedynki są raczej minimalistyczne, stonowane i w miarę realistyczne, jednakże potęga zadawanych przez Charlesa ciosów jest wręcz namacalna. „Ciężkim czasom” znacznie bliżej pod tym względem do „Wściekłego byka” niż Rocky’ego. Robert De Niro do swojej roli trenował tak intensywnie, że jeszcze trochę i mógłby zostać profesjonalnym bokserem, zaś według Waltera Hilla Charles Bronson mógłby bez problemu spuścić łomot każdej osobie pracującej na planie „Ciężkich czasów”. I to mimo pięćdziesięciu dwóch lat na karku*.
*Jednak pod warunkiem, że Charles kończyłby starcia błyskawicznie, gdyż w tamtym okresie Bronson był nałogowym palaczem i z jego kondycją – jeśli wierzyć Hillowi – nie było najlepiej.
2. Śmiertelne polowanie (1981)
Północna Kanada, 1931 rok. Albert Johnson (Charles B.), twardy traper-samotnik, przybywa do miasteczka, gdzie jest świadkiem zorganizowanej przez miejscowych walki psów. Wkracza do akcji, gdy jedno ze zwierząt jest bliskie śmierci. Zmusza właściciela, Hazela (Ed Lautner), aby sprzedał mu konającego psa za 200 dolarów. Mężczyzna nie ma wyboru – z bohaterami Charlesa się przecież nie dyskutuje – i wyraża zgodę na transakcję. Niedługo potem wraz z kompanami wyrusza jednak odzyskać psa. Nie robi tego oczywiście z miłości do zwierząt, powoduje nim chęć zemsty za upokorzenie. Odpierając atak na swoją chatę (i broniąc pieska), Johnson zabija jednego z napastników. Hazel prosi miejscowego stróża porządku (twardy, ale szlachetny Lee Marvin), aby ukarał Johnsona. Ten niechętnie, gdyż zasadniczo sympatyzuje z samotnym traperem, wyraża zgodę. W imię zasad. Po efektownej walce Johnson zmuszony jest salwować się ucieczką w dzicz. W ślad za nim wyrusza grupa pościgowa.
Czasami zdarza się, że w jednym okresie do kin wchodzą dwa (albo więcej) filmy o zbliżonej tematyce. Tak też było w tym przypadku: „Śmiertelne polowanie” z 1982 roku jest łudząco podobne do mającego premierę rok później „Rambo: pierwsza krew”. Kilka sekwencji jest wręcz identycznych. Ciężko mi jednoznacznie zawyrokować, kto się na kim wzorował*, jednak te podobieństwa nie mogą być dziełem przypadku. Jakim wynikiem zakończyło się to starcie? Jestem wielkim miłośnikiem pierwszej części sagi o Johnie Rambo, mimo to jednak bardziej cenię film z Bronsonem. Obie produkcje są doskonale zrealizowanymi, trzymającymi w napięciu peanami na rzecz indywidualizmu, nonkonformizmu i walki o swoje przekonania. „Śmiertelne polowanie” ma jedną, zasadniczą przewagę nad filmem Teda Kotcheffa. O ile „Pierwsza krew” w całości opiera się na kreacji Stallone’a, to (niemniej twardy od Sly’a) Bronson ma wsparcie w postaci genialnego Lee Marvina. Panowie spotykają się tylko w jednej scenie, jednak ich korespondencyjny pojedynek wynosi „Śmiertelne polowanie” na wyższy poziom. Kreowani przez nich bohaterowie są ulepieni z tej samej gliny. To niezłomni indywidualiści, jednak o ile bohater Marvina w pewien sposób podporządkował się społecznym normom, to Johnson pozostaje nieugięty bez względu na konsekwencje. Dlatego też „myśliwy”, mimo że musi zabić swoją „ofiarę”, czuje wobec niej szacunek. Może nawet zazdrości odwagi? Kino spod znaku doktora Marvina i Profesora Bronsona, które zmusza do przemyśleń i stawia nieoczywiste pytania – czegoż można chcieć więcej!
*Książka Davida Morella pt. „Pierwsza krew” została wydana już w 1972 roku, z drugiej strony jednak „Śmiertelne polowanie” jest luźno oparte na motywach starej kanadyjskiej legendy o Szalonym Traperze.
1. Żegnaj, przyjacielu (1968)
Francja, koniec lat sześćdziesiątych XX wieku. Do portu w Marsylii zawija statek z żołnierzami Legii Cudzoziemskiej. Wśród nich znajdują się: wojskowy lekarz, Dino Barran (Alain Delon), oraz amerykański rzezimieszek, Franz Propp (Charles), który próbuje nakłonić tego pierwszego, aby towarzyszył mu w militarnej wyprawie do Konga. Barran woli jednak zostać we Francji, gdyż – z niewiadomych przyczyn – czuje się w obowiązku pomóc tajemniczej kobiecie, której partner zginął podczas walk w Algierii. Na jej prośbę zatrudnia się w pewnej firmie i w czasie świątecznej przerwy, gdy budynek jest opustoszały, próbuje umieścić (!) w sejfie ważne dokumenty. Na ogonie siedzi mu jednak Propp, który wyczuwa, że może tutaj ugrać coś dla siebie. W pewnym momencie sprawy przybierają niespodziewany obrót.
„Żegnaj, przyjacielu” nie jest klasycznym filmem sensacyjnym. Nie ma tutaj efektownych scen akcji, a fabuła toczy się w nieśpiesznym tempie. Mimo to, od pewnego momentu dosłownie nie sposób oderwać wzroku od ekranu. Dzięki precyzyjnemu scenariuszowi i konsekwentnie budowanemu napięciu spokojne sceny rozmów ogląda się z wypiekami na twarzy. Delon i Bronson wcielają się w prawdziwych twardzieli, jednak ich hardość nie objawia się w scenach walk i strzelaninach, lecz w momentach, gdy próbie poddawany jest charakter, siła woli i lojalność. Na tym polu rzecz jasna przoduje Charles B. (choć Delon również nie pozostaje w tyle) – wszystkie sceny, w których jego bohater stawia czoła przedstawicielom prawa, mogę oglądać w nieskończoność, zaś ostatnie minuty filmu powinny przejść do klasyki kinematografii. Dlaczego nie przeszły, niesprawiedliwy świecie?
W większości swoich filmów Charles Bronson wcielał się w postacie twardzieli większych niż życie. Jego bohaterowie, oprócz niezłomności charakteru, cechowali się też niezniszczalnością oraz nadludzkimi umiejętnościami strzeleckimi. Tworzyło to swoiście pojmowaną barierę, która uniemożliwiała identyfikację z jego bohaterami. Łatwo być niezłomnym, gdy bez problemu można pokonać w polu wszystkich przeciwników. W „Żegnaj, przyjacielu” sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Franz Propp walczy nie na pistolety (ani wyrzutnie rakiet), lecz na słowa – każdy z nas może kiedyś znaleźć się w analogicznej sytuacji. Pojedynek traci przez to na efektowności, ale zyskuje w warstwie emocjonalnej. Do końca nie ma pewności, jakim wynikiem zakończy się to starcie. Jak w życiu.
Kto by pomyślał, że na pierwszym miejscu takiego zestawienia znajdzie się francuski film? (No dobrze, ja się trochę spodziewałem, bo to właśnie przypadkowy kontakt z tym filmem sprawił, że zacząłem zgłębiać tajniki bronsonologii)
Bonus, czyli Charles Bronson na tropie Świętego Mikołaja!
“Tak Virginio – Święty Mikołaj Istnieje” (1991).
Mała Virginia zawsze wierzyła w Świętego Mikołaja, jednak ciężka sytuacja jej rodziny oraz cyniczne wypowiedzi innych ośmiolatków z okolicy sprawiają, że dziewczynka zaczyna mieć wątpliwości, którymi dzieli się z tatą. Mężczyzna nie wie, jak uporać się z tą kwestią, więc radzi córce szukać odpowiedzi w gazecie „New York Sun”, która Zawsze Broni Biednych Przed Zakusami Możnych Tego Świata. Virginia bez wahania wysyła list do rzeczonego dziennika. Zadanie znalezienia odpowiedzi zostaje przydzielone Francisowi Churchowi (Bronson), najlepszemu dziennikarzowi śledczemu w mieście, który nie może się otrząsnąć po śmierci żony. Czy uda mu się wyjść z dołka i znów poczuć radość życia? Jaka będzie odpowiedź na pytanie Virigini? (swoje typy możecie wpisywać w komentarzach!)
W swoim świątecznym gatunku: doskonały film. Ciepły i podnoszący na duchu – filmy Charlesa Bronsona niezbyt często określane są tymi epitetami, dlatego cieszę się, że dane było mi zobaczyć „Virginię…”. Po tylu latach walki i mordów Bronsonowi należy się chwila relaksu i wytchnienia. Miło jest zobaczyć Mściciela na emeryturze, który choć raz może spojrzeć na świat od tej lepszej strony. Prosty, mądry film, dzięki któremu w sierpniu poczułem klimat Bożego Narodzenia. Nawet najbardziej agresywna kampania promocyjna Coca-Coli nie jest w stanie zapewnić takiego efektu, jak radośnie uśmiechający się Charles Bronson!