CZY POLSCY REŻYSERZY ŚNIĄ O FILMACH SCI-FI? (CZĘŚĆ 5)
Lata 90. i przełom nowego wieku – w czarnej dziurze okołofantastycznego kiczu
Chyba nie ma fana, czy kinomana, który wątpiłby, że w latach dziewięćdziesiątych powstało wiele świetnych filmów z gatunku fantastyki naukowej. Tytuły takie jak Terminator 2: Dzień Sądu (1991) Jamesa Camerona, Park Jurajski (1993) Stevena Spielberga, Piąty Element (1995) Luca Bessona, czy Matrix (1999) braci (wówczas) Wachowskich zarobiły setki milionów dolarów na całym świecie. Popularnością widowni cieszyły się także dzieła mniej sensacyjne: 12 małp (1995, reż. Terry Gilliam), Johnny Mnemonic (1995, reż. Robert Longo), Gattaca – Szok przyszłości (1997, reż. Andrew Niccol), Truman Show (1998, reż. Peter Weir) oraz kolejne wznowienia Alienów, Predatorów i wiele, wiele innych, dziś już kultowych, produkcji. Ostatnia dekada XX wieku i początek następnego stulecia przyniosły nam również postępy w dziedzinie grafiki komputerowej, a więc nowocześniejsze efekty specjalne, pierwsze pełnometrażowe animacje w technice CGI (Toy Story, 1995), filmy i gry tworzone z wykorzystaniem motion capture (Virtua Fighter 2, 1994) oraz rozwój kultury multipleksów i blockbusterów. Gdzie w tym gąszczu plasowała się Polska po transformacji ustrojowej, a w szczególności nasza kinematografia i filmy science fiction?
Małgorzata Foremniak w filmie „Avalon” (2000), reż. Mamoru Oshii
WSZECHŚWIAT NA VHS-IE – W POPOWYM SZOKU
Cyborg Cop, Xtro i ich kolejne części, Ucieczka z Bronxu, Człowiek demolka oraz Wojownik zaginionego świata – to zaledwie ułamek tytułów sci-fi z Zachodu, które chętnie kupowano i wypożyczano u nas na kasetach VHS. Początek lat 90. był czasem rozkwitu polskiego rynku video. Filmy na zjechanych taśmach, w zniszczonych pudełkach z prowizorycznymi okładkami, na dodatek z dogranym chałupniczo lektorem. Ale to nie miało znaczenia, bo głód naszych widzów był przeogromny. Ściągano, skąd się dało, wszystko, co było kolorowe, niepolskie i nieradzieckie. Wszystko, co było amerykańskie. Czy to filmy klasy B, czy arcydzieła światowego kina – nie miało to większego znaczenia. Kasety można było znaleźć dosłownie wszędzie – na bazarach, straganach, w wypożyczalniach, których, w ciągu paru lat, namnożyło się jak budek z kebabami ponad dekadę później. W postkomunistycznym wymiarze sprawiedliwości prawo autorskie praktycznie nie istniało (do 1994 roku), stąd skutkiem biedy Polaków i ich zachłyśnięcia się kulturą masową musiało być nieświadome piractwo na niespotykaną dotąd skalę. Wkrótce pojawili się dystrybutorzy, tacy jak ITI Home Video, oferujący nieco lepsze i nowsze produkcje, z profesjonalnym lektorem i pudełkiem. Każdy chciał mieć w domu magnetowid, a jak ktoś mógł sobie pozwolić na taki z nagrywarką, automatycznie stawał się na swoim osiedlu bardzo ważną personą.
Swoimi wspomnieniami i inspiracjami z przełomu lat 80-90-tych podzielił się ze mną animator i reżyser, Tomek Bagiński, z którym udało mi się niedawno porozmawiać o sytuacji filmów i literatury science fiction:
Myślę, że moje pokolenie zainspirowało się paroma filmami, z Gwiezdnymi Wojnami na czele. Ku swojemu smutkowi stwierdzam, że już z Gwiezdnych Wojen wyrosłem i obecnie mnie tak nie kręcą, jak kiedyś, ale tak jak każdy w moim pokoleniu byłem, myślę, fanatykiem kiedy na ekrany weszła pierwsza seria. Ja się jeszcze załapałem, żeby to oglądać w kinach. Ale filmami, które mnie tak najbardziej pchnęły do filmu, i w ogóle zrobiły na mnie największe wrażenie, były: Predator (już trochę później) i Akira. Do dzisiaj uważam, że Predator jest jednym z najlepiej zrealizowanych filmów akcji, on się mało zestarzał tak naprawdę. Akira to absolutny klasyk anime i fantastyki i wydaje mi się, że zainspirował wielu filmowców i do dzisiaj ich inspiruje. Było trochę innych filmów – bardzo mnie inspirowało kino Jamesa Camerona. On kręci bardzo mało filmów, na palcach dwóch rąk można by je policzyć. Za każdym razem, gdy takie filmy wychodziły, czy to byli Alieni, czy oba Terminatory, to robiły ogromne wrażenie. Drugi Terminator mną po prostu wstrząsnął. Niesamowite kino.
Festiwal Fantastyki Pyrkon 2016
DOBRA ZMIANA?
Zmiana ustroju w konsekwencji otworzyła Polskę na świat. Cenzura wreszcie została zniesiona, produkcja filmowa została zdecentralizowana, a powstały w 87 roku Komitet Kinematografii najpierw dał zespołom filmowym możliwość samodzielnego akceptowania scenariuszy i kierowania ich do produkcji, a później zaczął dotować projekty po ich szczegółowej ocenie. W 91 roku utworzono Agencje: Produkcji Filmowej, Scenariuszową oraz Dystrybucji Filmowej, Polska dołączyła do funduszu Eurimages, dzięki czemu możliwe stały się koprodukcje z państwami zachodniej Europy. Marzenia filmowców o idylli wolnego rynku nader szybko jednak musiały skonfrontować się z ponurą rzeczywistością – nikt prawie nie chciał chodzić do kina, a jeśli nawet, to raczej nie na polskie filmy. Widownia zmalała z 38 mln w 1990 do 18 mln w 1991 i aż do 10,5 mln w 1992 roku, czyli niemal czterokrotnie w ciągu dwóch lat. Wynikało to głównie ze spadającego PKB, dużego ubóstwa społeczeństwa, a także rosnącego rynku wspomnianych kaset video i pierwszych prywatnych kanałów telewizyjnych, które wówczas oferowały więcej rozrywki. Ponadto nie istniał u nas tak naprawdę zawód producenta, który w poprzednim ustroju nie był potrzebny, bo za wszystko odpowiadali reżyserzy. Nagle okazało się, że tysiące naszych filmowców nie mają nic do roboty, więc po kraju przetoczyła się fala zwolnień pracowników branży. Wspomina o tym Marcin Adamczak w książce Globalne Hollywood, filmowa Europa i polskie kino po 1989 roku: „Dla przykładu Wytwórnia Filmów Fabularnych w Łodzi w połowie lat osiemdziesiątych liczyła tysiąc stu pracowników, natomiast w roku 1992 już tylko trzystu pięćdziesięciu. Wobec dramatycznie wysychających źródeł finansowania filmowcom stanęła przed oczami groźba całkowitego zaprzestania produkcji filmów.”
Te wszystkie problemy nie występowały jednak wyłącznie w Polsce – podobnie rzecz się miała także w innych państwach byłego bloku wschodniego, których kinematografie przechodziły restrukturyzację. W powyższej książce autor wspomina nawet, że nasz kraj poradził sobie z kryzysem całkiem sprawnie, w porównaniu choćby do Bułgarii i Rumunii. Zainteresowanie kinem w kolejnych latach wahało się już między kilkunastoma a dwudziestoma kilkoma milionami widzów, co nie było, po prawdzie, wynikiem zadowalającym, dało się jednak wyczuć tendencje wzrostowe, których eskalacja nastąpiła po 2005 roku, po powstaniu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.
Tomek Bagiński:
Ja się niestety (albo stety) mocno wkręciłem w te kino masowe, rozrywkowe. To jest to kino, które mnie najbardziej fascynowało. Chciałem się nauczyć, jak je robić – śledziłem wszystkie dostępne materiały w czasach, kiedy nie było Internetu i trzeba było je naprawdę jakoś bardzo mocno wywalczyć, ściągnąć jakimiś dziwnymi kanałami. Więc to właśnie to kino mnie intrygowało, nie kino z bloku wschodniego, które teraz być może by mi się spodobało, kiedy już jestem dojrzalszym widzem, ale wtedy kojarzyło się raczej z tą szarzyzną, która była za oknem. Musimy pamiętać, jak wyglądał ten kraj, z jakiego punktu się zaczął i właściwie jak wtedy wszyscy byliśmy biedni. To znaczy, ten kolorowy świat z taśmy VHS był zupełnie niesamowity. Dla mojego pokolenia te gwiazdy kina akcji lat 80-tych, początku 90-tych to są wciąż wielkie ikony, no bo one nas wprowadzały do świata, który istniał wyłącznie na ekranie telewizyjnym i kinowym. A dookoła było szaro-buro, pamiętajmy, że to były czasy, kiedy reklamówki były towarem deficytowym i się ich nie dostawało za darmo w sklepie, tylko się je hołubiło jak jakieś torby od Gucciego.
Pewne komplikacje przeżywał również prywatyzujący się rynek wydawniczy, który jednak znacznie szybciej wyszedł z nich obronną ręką. Wydawnictwa m.in. takie jak SuperNowa, Amber, MAG, czy Zysk i S-ka oferowały książki zarówno zagranicznych autorów (Philip K. Dick, Ursula K. Le Guin, Robert Silverberg, Frank Herbert etc.), jak i polskich, którzy byli czytani równie chętnie. Wśród publikujących wówczas polskich pisarzy należałoby wymienić Marka S. Huberatha, Jacka Inglota, Tomasza Kołodziejczaka, Marka Oramusa, Macieja Żerdzińskiego, a w szczególności Rafała A. Ziemkiewicza (cyberpunkowa powieść Pieprzony los kataryniarza nagrodzona Zajdlem za 1995 rok) i debiutującego w 1990 w Fantastyce 16-letniego Jacka Dukaja z opowiadaniem Złota galera, a w 97 powieścią Xavras Wyżryn. Inną wartą odnotowania ciekawostką jest książka w klimatach post-apokalipsy, Ja, Gelerth, napisana przez reżysera Psów i Krolla, Władysława Pasikowskiego, która nawet ubiegała się w 1993 roku o nagrodę im. Janusza A. Zajdla.
Tomek Bagiński:
Ta polska literatura fantastyczna fajnie działała, bo łączyła trochę głębsze, ciekawsze tematy z takim mainstreamowym, prostym językiem, łatwostrawnym dla młodego człowieka, jakim wtedy byłem. Rzeczywiście byłem fanem fantastyki, czytałem i zbierałem czasopisma, książki. To były czasy, kiedy można było kupić mniej więcej wszystko, co było wydawane. Ale już te czasy się dawno skończyły.
W czasopismach oczywiście prym wiodła dalej Nowa Fantastyka (nazwa Fantastyki od połowy 1990 roku), były także: SFinks, Miesięcznik Śląskiego Klubu Fantastyki, Fenix Rafała A. Ziemkiewicza i Jarosława Grzędowicza; w 1997 roku powstało z kolei pierwsze polskie czasopismo internetowe Fahrenheit, torując drogę innym e-zinom fantastycznym (jak choćby Esensja, czy Tawerna RPG). Komiks lat 90. zdominowany był przez tłumaczone amerykańskie historie o superbohaterach, ale czytano również czasopisma z komiksami francuskimi: Wieczną wojnę na podstawie powieści Joego Haldemana, Valeriana oraz naszego Funky’ego Kovala. Przodowały wydawnictwa Egmont Polska, TM-Semic, pojawiały się także wydawnictwa japońskich mang. W 1991 roku odbyła się pierwsza edycja Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi, na którym do dziś przyznaje się nagrody dla najlepszych polskich rysowników i scenarzystów.
Polski Fandom (społeczność fanów i twórców fantastyki) rozkwitał – z roku na rok przybywało coraz więcej klubów dyskusyjnych, stowarzyszeń oraz konwentów. Od 1994 odbywa się Festiwal Fantastyki na zamku w Nidzicy, natomiast w 1999, w jednym z poznańskich osiedlowych domów kultury, miał miejsce pierwszy Pyrkon, wówczas jeszcze mały konwent na kilkaset osób.
Pożywką dla miłośników SF był nie tylko zasyp różnorodnej literatury i filmów zza granicy, ale też obserwowany postęp techniki – telefony komórkowe, telewizja satelitarna, Internet, gry komputerowe i konsolowe. Powoli stawaliśmy się współczesnym zcyfryzowanym społeczeństwem w niemal wszystkich dziedzinach codziennego życia. Swoje podejścia do tematu miała także nasza rodzima kinematografia. Jak się okaże, niestety często nieudane.
Kadr z filmu „Superwizja” (1990), reż. Robert Gliński
NOWY, SZTUCZNY ŚWIAT
Na początku kapitalizmu polskie kino SF zapowiadało się jednak przyzwoicie. Trzy pełnometrażowe filmy z lat 90-tych, z listy na końcu artykułu, można określić jako dobre albo nawet bardzo dobre, aczkolwiek każdy z nich powstał w pierwszych dwóch latach nowej dekady. Późniejsze pasztety można zwalić na karb kryzysu kinematografii, który – czasem silniej, czasem słabiej – trwał do początków naszego wieku.
Pierwszą nadzieją była Superwizja Roberta Glińskiego z 1990 roku. Akcja toczy się w XXI stuleciu. Jak tłumaczą twórcy w planszy na początku filmu: „Po telewizji kablowej i satelitarnej wynaleziono Superwizję, która na człowieka działała jak narkotyk. Tylko nieliczni posiadali w swoim kodzie genetycznym znak minus, który uodpornił ich na działanie tego superwynalazku. Plusowi stali się niewolnikami Superwizji, minusowi podzielili się władzą. Tak było do czasu, gdy prof. Keller wynalazł awizynę…”. Od tytułowego narkotyku jest uzależniona większość społeczeństwa, które, by zapomnieć o głodzie, braku pracy i ruinie miast, zanurza się w świecie iluzji. W nim ludzie mogą w końcu spełniać swoje marzenia – kochać się z idealnymi partnerami, jeść wykwintne jedzenie, gromadzić bogactwa.
Głównym bohaterem jest Robert Moren (w tej roli świetny Jan Nowicki), były narkoman superwizyjny, który opuszcza klinikę po dziesięciu latach rehabilitacji i chce wrócić do normalnego życia. Szybko okazuje się, że jest to niemożliwe. Na mglistych, ciemnych ulicach ludzie zamykają się w przezroczystych budkach i pogrążają w transie, nie zwracając uwagi, że ktoś okrada ich z ubrań. Nieliczni wałęsający się przechodnie są szybko chwytani przez agentów służby bezpieczeństwa albo żyją jak bezdomni, zbierając się w podziemiach, przy ledwie tlących ogniskach. W barach i mieszkaniach telewizory bez przerwy nadają filmy pornograficzne z jęczącymi babami albo zmanipulowane wiadomości, których nie da się wyłączyć. Robert udaje się do swojego dawnego domu, który, jak się okazuje, już nie należy do niego. W byłej pracy nikt nie chce go zatrudnić, bo nie jest jeszcze w pełni wyleczony z nałogu. Wkrótce do Roberta przychodzi jego dawny lekarz, profesor Keller (Bronisław Pawlik), i prosi, by znalazł jego zaginioną córkę, za co obiecuje mu walizkę pełną pieniędzy oraz pigułkę z awizyną, która sprawia, że człowiek uodparnia się na działanie Superwizji. Robert rozpoczyna śledztwo.
W trakcie oglądania filmu od razu nasuwają się skojarzenia z „Kongresem futurologicznym” Lema, w którym władze doprowadzają swoich obywateli do podobnego stanu dzięki środkom halucynogennym, albo z twórczością Wiśniewskiego-Snerga, w której ludzie śnią realne sny w „filmolosach”, nie zdając sobie sprawy z kontroli Mechanizmu. Często także porównuje się Superwizję do równie przygnębiającego Roku 1984 Orwella i Nowego, wspaniałego świata Huxleya. Wizualnie natomiast film przypomina kryminały noir oraz dzieła z tetralogii Szulkina – dbałość o kostium, scenografię oraz światło i kolor naprawdę robią wrażenie. Za zdjęcia odpowiadał Krzysztof Ptak (Edi, Dom Zły, Pornografia), muzykę skomponował Michał Lorenc, a w obsadzie znaleźli się tacy aktorzy jak Marian Opania i Jan Englert. I choć momentami film próbuje nieudolnie naśladować kino zachodnie (pościgi, elokwentne potyczki słowne) i niektórym może wydawać się nudny, jest on z pewnością wart uwagi. Tak jak jego przewrotne i niehollywoodzkie zakończenie. Aż dziw bierze, że Superwizja nie zapisała się bardziej na kartach historii naszego kina i szkoda, że reżyser, Robert Gliński, potraktował konwencję SF jako jednorazową przygodę.
Superwizja była mocną przestrogą dla świeżo upieczonych obywateli wolnej Polski, którzy wchodzili w świat misz-maszowej popkultury. Ba, jest nią do dziś. Sceny jak ta, w której zapuszczona staruszka, jedząca chrupki, wpatruje się w telewizor i widzi w nim siebie kosztującą ulubione potrawy – zapadają w pamięć. Szczególnie wrzaski i obłędny wzrok takiej kobiety, kiedy ktoś zdejmuje z jej głowy metalową obręcz łączącą ją z wirtualną rzeczywistością. W tym momencie wielu z nas powinna zapalić się lampka. Jak często sami niemal odchodziliśmy od zmysłów, kiedy traciliśmy połączenie z Internetem w najmniej odpowiednim momencie lub kiedy cięła się przeglądarka w chwili wysyłania ważnej pracy? To jak coraz bardziej uzależniamy się od otaczającej nas elektroniki, świecących ekranów i dźwięków empetrójek, jak nasze życie przyspiesza, upraszcza się i jednocześnie komplikuje, a bez cyfrowego świata staje się coraz mniej możliwe – z pewnością powinno być zachętą do (jak to się ładnie teraz mówi) „prawilnej rozkminy”, zwłaszcza kiedy zdarzy nam się spacerować w parku albo leżeć na plaży i złapie nas nagła potrzeba zerknięcia w szybkę smartfona, zamiast w oczy drugiej osoby. I dla jasności, daleki jestem od straszenia technologią. Sto lat temu także nas ostrzegano, że przez wynalezienie telefonu ludzie zamkną się w domach i przestaną spotykać face to face. Pewnie twórcy Superwizji, cytując pewnego mema, powiedzieliby dziś: „Zgaś ten komputer” i zrób czasem coś dla odmiany. Bądź hipsterem, bądź jak Forrest Gump. Złam system i… idź pobiegać do lasu, na kraniec sztucznego świata, bez aplikacji Endomondo.
Kadr z filmu „Czarne słońca” (1992), reż. Jerzy Zalewski
CZUBEK Z KOSMOSU
Z pewnością pamiętacie takie filmy jak K-PAX (2001) z Kevinem Spaceyem lub 12 małp (1995) Terry’ego Gilliama. W pierwszym bohater twierdził, że pochodzi z odległej planety, w drugim, że przybył z przyszłości. Co jednak różniło powyższe tytuły od choćby E.T. albo Terminatora? Wszak spielbergowski ufoludek również przybył z gwiazd, a Kyle Reese chronoportował się z XXI wieku do lat 80. Poza oczywistymi rzeczami filmy te różnią wątpliwości co do prawdy. Czy Prot z K-PAX i James Cole z 12 małp rzeczywiście pochodzą z innych światów, czy są zwykłymi wariatami? W końcu obaj lądują w szpitalach psychiatrycznych i dają się faszerować neuroleptykami. Nie są to jednak kolejni matematyczni geniusze, u których ostatecznie psychiatra (oraz, co ważniejsze, widz) stwierdził schizofrenie. Oni zawsze stoją gdzieś na krawędzi, o ich zdrowiu psychicznym kinomani dyskutują godzinami, przekrzykując się wzajemnie i trollując na forach. Chcielibyśmy, żeby fantastyczne strony ich osobowości okazały się tymi prawdziwymi, jednocześnie czując podskórnie, że się oszukujemy. Lubimy takie historie. Czy DiCaprio z Wyspy tajemnic (2010) jest świrem? Spytajcie Martina Scorsese. Założę się, że sam nie zna odpowiedzi. Wreszcie w naszych rozważaniach trzeba by się zastanowić, czy filmy typu K-PAX i 12 małp w ogóle zasługują na miano science fiction? (Ale o tym więcej w ostatniej, 7-mej części cyklu, w której podywaguję trochę nad samym znaczeniem tego gatunku, jego przyszłości i nieco popolemizuję ze znanymi argumentami Jacka Dukaja).
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Znacie pewnie „kultową” piosenkę Kazika pt. „Czarne słońca”? Nie każdy kojarzy jednak film o tym samym tytule, do którego utwór został nagrany. Jerzy Zalewski (znany głównie z biograficznych dokumentów, a ostatnio z niezbyt dobrze przyjętej wojennej produkcji Historia Roja) na początku lat 90. zadebiutował niezwykle klimatycznym długometrażowym filmem, którego bohater jest czubkiem z kosmosu.
Świat, a w zasadzie miasto, z Czarnych słońc jest miejscem ponurym i opustoszałym. Zdaje się jakby wiecznie panowała w nim noc, choć przez okna i wnęki nieraz przezierają smugi słonecznego światła. Zawsze te światło jednak jest jakieś nierealne, jakby pochodziło z innej rzeczywistości i jakby dalszy świat widzialny był fantazmatem psychopaty.
Tadeusz Wilk (Tomasz Dedek) wyłania się z ciemnych, zamglonych uliczek i snuje się zagubiony pomiędzy budynkami, odganiany przez nielicznych ludzi, jak szczenię porzucone przez watahę. Idzie chodnikiem, brodząc w błocie. Przywodzi na myśl dziecko z tej starej reklamy, które zapomniało o witaminach i woli przejść po kałuży, niż ją przeskoczyć. Bohater jest byłym skazańcem zwolnionym na podstawie amnestii i zmierza w kierunku komisariatu, by wrócić do więzienia. Nie pamięta, co się z nim działo przez ostatni miesiąc i kiedy komendant (Jan Frycz) odmawia zamknięcia Wilka, ten atakuje go krzesłem. Na próżno – zostaje na wolności. W miejscowej restauracji Tadeusz poznaje piosenkarkę (Ewa Dałkowska) i twierdzi, że jest jej synem. Ona nie pamięta, żeby kiedykolwiek miała dziecko, ale przygarnia go razem z mężem (Sławomir Orzechowski), wierząc na słowo. Absurd, że nowi rodzice wyglądają na zaledwie kilka lat starszych od Wilka uchodzi uwadze wszystkich. Kiedy jednak Tadeusz wygaduje się, że będąc w więzieniu zamordował człowieka i zaczyna twierdzić, że jest kosmitą, który trafił na Ziemię, żeby „rozszyfrować siatkę fałszerzy ludzkich serc”, rodzice zaczynają się go obawiać. Niedługo potem Wilk trafia do szpitala psychiatrycznego.
Narracja filmu wydaje się powolna jak proces komputeryzacji polskich urzędów, jednak, określając fabułę, ciężko uniknąć sztampowego, acz trafnego, porównania, że przypomina ona jazdę bez trzymanki. Wrażenie potęguje szybki montaż Barbary Snarskiej, wystylizowane niebiesko-czerwone zdjęcia Pawła Wendorffa, stare jeszcze, dobre aktorstwo (oprócz Dedka i Frycza wrażenie robi kreacja młodego Cezarego Pazury) oraz muzyka Kultu, która wielu sekwencjom nadaje swego rodzaju teledyskowego, psychodelicznego rysu.
Przyczyna i skutek w dziele Zalewskiego są pojęciami drugorzędnymi, działania i słowa postaci, a w szczególności bohatera, są często nieprawdopodobne, ale w taki sposób, że cały czas wierzymy w konstrukcję tego świata. Kiedy ogląda się ostatnie sceny, wszystkie klocki nagle zaczynają do siebie pasować i aż chce się krzyknąć, że w tym szaleństwie jest jednak metoda. O tym, czy Wilk jest w rzeczywistości tym, za kogo się podaje, nie możemy przekonać się aż do samego zakończenia, a nawet wówczas pozostaje ziarno niepewności.
Niekiedy protagonista rozmawia przez telefon w budce i dopytuje się swoich mocodawców z innej planety, co dokładnie ma zrobić. Jednakże nie słyszymy ich głosu i możemy powątpiewać, żeby jakaś wyższa cywilizacja chciała się kontaktować w ten sposób. Z drugiej strony w jednej scenie bohater popisuje się przed przybranym ojcem zdolnościami telekinetycznymi i siłą woli pcha kieliszek wódki, który na końcu pęka. Ta i parę innych sytuacji sprawiają, że widz kończy seans z ogromnym dylematem: Czy właśnie obejrzałem film świetny, czy tandetny? Na pytanie, czy warto, nie odpowiem więc wprost, a pozwolę sobie zacytować słowa piosenki Kultu: „Obejrzyj to sobie, sam sobie odpowiedz”.
Kadr z filmu „Enak” (1992), reż. Sławomir Idziak
OBYWATEL ENAK
Trzeci, i w zasadzie ostatni, polski pełnometrażowy film SF z lat dziewięćdziesiątych, który należy znać, nosi interesujący tytuł Enak. Nakręcony w 1992, swoją światową premierę miał pod koniec 1993 roku. Za scenariusz i reżyserię odpowiedzialny był Sławomir Idziak, który za kamerą postawił wieloletniego operatora Andrzeja Żuławskiego – Andrzeja J. Jaroszewicza (Diabeł, Na srebrnym globie, Szamanka). Nie trzeba chyba podkreślać, jak trafny był to wybór. Drugą świetną decyzją reżysera było zaangażowanie wybitnej montażystki, Ewy Smal (Krótki film o zabijaniu, Samowolka, Dzień świra). Te dwa aspekty, plus ciekawy scenariusz, obsada, jak i wiele pomniejszych, sprawiły, że film Idziaka wyróżnił się na tle ówczesnych produkcji, zdobył nagrodę w Gdyni, ale w świadomości współczesnego widza nie zapisał się, ku ironii, głównie przez łatkę fantastyki naukowej, która doń przylgnęła.
Film ten jednak, bardziej niż na SF, skupia się na problemie wybitnej jednostki, obywatela Charlesa Enaka (Edward Żentara), który zbuntował się przeciwko systemowi. Sam tytuł i nazwisko bohatera jest nawiązaniem do arcydzieła Wellesa – Enak to Kane czytane wspak. Nie jest to zresztą jedyne odniesienie – życie i tajemnice Enaka poznajemy stopniowo, od jego trudnych początków do teraźniejszości, w której jest on już mężem stanu. O wszystkim dowiadujemy się za pośrednictwem reporterów z telewizyjnych wiadomości i dziennikarzy, którzy rozmawiają z osobami znającymi Charlesa. Archiwalne zdjęcia z Niemiec i Stanów Zjednoczonych zostały zgrabnie zmieszane z polskim materiałem, przez co jeszcze bardziej możemy uwierzyć w światową wagę wydarzeń z filmu.
Wedle opisu na stronie filmpolski.pl: „W Stanach Zjednoczonych wybucha gigantyczna afera. Wysłany w przestrzeń kosmiczną Charles Enak odmawia powrotu na Ziemię. Nie podaje żadnych motywów swej decyzji. Tymczasem świat pogrąża się w kryzysie politycznym – największym od czasów zimnej wojny. Próby automatycznego sprowadzenia statku na Ziemię spełzają na niczym, Enak wyłączył bowiem urządzenia pokładowe. Żądni sensacji reporterzy zaczynają „rozpracowywać” bohatera skandalu. Odnajdują jego byłą żonę, badają jego przeszłość w komunistycznej Polsce. Wkrótce odkrywają, że Charles Enak vel Karol Enakowski posiada niezwykłą właściwość: potrafi wpływać na ludzką podświadomość…”.
Co ciekawe, elementy fantastyki naukowej, czyli zdjęcia kosmosu, rakiety oraz psioniczne zdolności Enaka są przedstawiane bardzo oszczędnie i nienachalnie, dzięki czemu pewnie udało się zrealizować film SF bez ogromnego budżetu, a jednocześnie nie stracić wrażenia autentyzmu. W obrazie ciekawie przeplatają się różne narracje i czasy – raz widzimy reportera mówiącego z telewizora, raz teraźniejszy dialog byłej żony Enaka (Joanna Szczepkowska) z dziennikarzem, żeby zaraz zobaczyć retrospekcję, słysząc jednocześnie z voice overu głos narratora, retrospekcję w retrospekcjach, albo zorientować się, że to, co mamy przed oczami, jest tak naprawdę fragmentem fikcyjnego filmu, w którym występuje bohaterka pracująca jako aktorka.
Do obsady Idziak ściągnął wiele sław, jak choćby Jerzego Bińczyckiego (któremu głos podkłada, nie wiedzieć czemu, Marek Kondrat), Zbigniewa Zapasiewicza, Marka Walczewskiego. Natomiast największą gwiazdą była francuska aktorka, Irene Jacob (Podwójne życie Weroniki, Tajemniczy Ogród) wcielająca się w postać kochanki Enaka. Jednakże najciekawszy występ należał z pewnością do Edwarda Żentary – główny bohater ma oszczędną mimikę, a jego inteligentne i groźne spojrzenie zdaje się przeszywać ludzi na wskroś, zwłaszcza gdy obserwuje w skupieniu, chcąc wpłynąć na ich umysły.
Film nie zmierza, jak Obywatel Kane, do prostej, genialnej puenty, zamiast tego powoli odsłania przed nami trudności, z jakimi musi zmierzyć się człowiek posiadający nadprzyrodzone zdolności. Bowiem za bogactwo i sławę przychodzi mu w pewnym momencie zapłacić najwyższą cenę – musi poświęcić swoją wolność i stać się królikiem doświadczalnym nieczułych naukowców i polityków.
https://www.youtube.com/watch?v=1gdmMECNBjw
„NIECH RYCZY Z BÓLU RANNY ŁOŚ…”
Jeśli oglądacie kanał znanego youtubera Mietczyńskiego (tego od streszczeń lektur szkolnych), z pewnością kojarzycie jego cykl „Masochista”, w którym gość recenzuje, a raczej zjeżdża, najgorsze, jego zdaniem, polskie filmy z ostatnich paru dekad. Jeśliby prześledzić tytuły, po które sięga, można zauważyć, że zadziwiająco często są nimi nasze produkcje SF z lat 90 i początku dwutysięcznych (aczkolwiek wiele z nich zaledwie ociera się o fantastykę naukową). I choć nie każdy kinoman zgodziłby się z Mietczyńskim, że Szamanka Żuławskiego to „pierdolone soft porno”, a Sala samobójców Komasy „to taki pięknie zapakowany, pachnący, cudownie ozdobiony prezent, którego zawartością jest zużyty tampon”, to większość jego wyborów jest bardzo sensowna.
Znajdziemy więc u Mietczyńskiego odcinek: o filmie Piggate (1990, reż. Krzysztof Magowski), w którym bohaterowi-naukowcowi szaleni chirurdzy przenoszą umysł do ciała świni; o filmie Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja (2002, reż. Jerzy Gruza), gdzie tytułowy Irek (gwiazda programu Big Brother) postanawia pomóc kosmitom z planety X, którym grozi wymarcie, i zapłodnić ich kobiety; a także m.in. o Arche. Czyste zło (2002, reż. Grzegorz Auguścik), uważanym za pierwszy polski niezależny (choć bardziej pasowałoby: amatorski) film science fiction o ludziach podróżujących po światach równoległych i walczących z zamieszkującymi je potworami. Zwolenników Grzegorza Brauna muszę tym samym zmartwić, że jest on współautorem scenariusza do tej zabawnej produkcji.
Okres przełomu lat 90-tych i początku nowego wieku był dla naszej kinematografii bardzo bolesny. Moda na kino rozrywkowe i hollywoodzkie przyniosła nam, co prawda, takie filmy jak Psy Pasikowskiego, Kilerów Machulskiego, czy Dług Krauzego, jednak większość podejść naszych reżyserów do gatunków kończyło się klapą. Mniej więcej od końca PRL częstym motywem naszych filmów fantastycznych była wirtualna rzeczywistość (w tym przypadku: inteligentne wirusy, uzależnienie od gier i telewizji), ale też kontakty z obcymi cywilizacjami (objawiających się głównie w postaci infantylnych, kolorowych ludków). Nakręcono wówczas bardzo dużo słabych filmów jak Operacja „Koza” (1999, reż. Konrad Szołajski), 6 dni strusia (2000, reż. Jarosław Żamojda) oraz sporo, mniej lub bardziej udanych, seriali familijnych, jak choćby popularne Wow! (1993), Tajemnica Sagali (1996) albo Słoneczna włócznia (2000) Jerzego Łukaszewicza. Żadnego z nich właściwie nie dałoby się nazwać pełnoprawnym science fiction, chyba że w znaczeniu pejoratywnym.
Gdyby się więc uprzeć, można by stwierdzić, że powstało wtedy zaledwie parę produkcji SF, a te wspomniane wyżej są co najwyżej filmami/serialami przygodowymi lub obyczajowymi z wątkami fantastyki naukowej. I tak też zróbmy. Pozostawiam je zatem na liście raczej dlatego, że się w ogóle pojawiły, jednocześnie ich nie polecając. Inna sprawa, jeśli ktoś ma dzieci, bo niektóre seriale były całkiem niezłe, a w przypadku wspomnianych filmów, może ktoś mieć ochotę obejrzeć je w ramach guilty pleasure albo, jak Mietczyński – w akcie masochizmu. Nie będziemy też wchodzić głębiej w naturę tych produkcji. Powstało o nich wystarczająco dużo prześmiewczych artykułów, a założeniem tego cyklu było zachęcenie widzów do oglądania polskich filmów sci-fi, a nie odwrotnie.
Okładki powieści Jacka Dukaja
W NOWYM WIEKU
Polska kultura w XXI wiek weszła całkiem gładko. W głównym nurcie, poza kosztownymi, nie zawsze udanymi, ekranizacjami lektur kręci się sporo dobrych dramatów społecznych. Nasza fantastyka ma się świetnie, przynajmniej na papierze i w środowiskach graczy. Powstają kolejne czasopisma literacko-publicystyczne – Science Fiction (od 2005 Science Fiction, Fantasy i Horror), Ubik, Magazyn Fantastyczny, e-zin Creatio Fantastica oraz takie wydawnictwa jak Fabryka Słów, Solaris, Powergraph. Debiutują nowi pisarze SF: Rafał Kosik, Robert J. Szmidt, Marcin Przybyłek, Cezary Zbierzchowski. Równocześnie publikują Jacek Dukaj (nagrodzone Zajdlami powieści: Czarne oceany, Inne pieśni, Perfekcyjna niedoskonałość), Jarosław Grzędowicz (Pan Lodowego Ogrodu, tom I), Andrzej Ziemiański (Achaja), Marek S. Huberath (Miasta pod skałą). Mnożą się wszelkiego rodzaju portale internetowe o tematyce fantastycznej, nagrody (Srebrne Globy, Nautilusy) przyznawane najlepszym twórcom oraz konwenty – krakowski Krakon, lubelski Falkon, warszawska Avangarda i masa innych mniejszych.
https://www.youtube.com/watch?v=YWkBCG0puPU
Tymczasem w kinie chłam i wstyd. Wspomniane wcześniej Operacja „Koza”, Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja i Arche. Czyste Zło to zaledwie czubek góry lodowej. Kolejnym przedstawicielem królestwa kiczu niech będzie pełnometrażowy film pt. Oko Boga (2001, reż. Piotr Krzywiec) wyprodukowany przez „amatorskie, ale profesjonalne” (jak to zabawnie określił jeden z członków obsady) studio Hollywood Białystok. Według opisu dystrybutora: „Akcja filmu dzieje się w 2066 r. w Zjednoczonej Europie, w czasach masowej interaktywnej telewizji, narkotycznych gier wirtualnych, konsumpcji i dobrobytu. Główny bohater filmu, agent kontynentalnych służb specjalnych Dreizer Davicz uczestniczy w tajnych teleportacjach czasowych, w czasie których dokonuje egzekucji na kilkuletnich dzieciach, które za kilkadziesiąt lat staną się przestępcami zagrażającymi bezpieczeństwu publicznemu.” Dlaczego ten specjalista nie mógłby być gwiezdnym ginekologiem i pozbywać się psychopatów, nim się jeszcze urodzą? Może twórcy liczyli na wsparcie państwowych mecenatów, nie chcieli narazić się przeciwnikom aborcji i uznali, że lepiej będzie mordować niewinnych przedszkolaków? Nie mam pojęcia. Nie trzeba jednak czepiać się scenariusza, by móc stwierdzić, że mamy przed sobą dzieło poronione. Wystarczy obejrzeć kilka fragmentów filmu udostępnionych przez producentów na YouTube, by zobaczyć, o co chodzi. Paskudne zdjęcia, kostiumy, drętwe aktorstwo, patetyczne, górnolotne dialogi oraz natrętna, sensacyjna muzyka i okropne efekty specjalne.
Zabawne, że o Oku Boga było swego czasu w Białymstoku dość głośno. Film, nazwany przez media superprodukcją science fiction, miał zorganizowaną specjalną premierę w kinie „Pokój”, której towarzyszyły m.in. happening ze szturmem dziesiątek komandosów, fajerwerki i koncerty. Sam reżyser przyjechał w limuzynie, jak gwiazdor, otoczony przez tłumy ciekawskich białostoczan. Strach pomyśleć, że realizacja tego filmu zajęła ponad trzy lata z zaangażowanymi trzystoma osobami i kosztowała około dwustu tysięcy złotych. Mimo tego, co napisałem wcześniej, niektórych słabych filmów po prostu nie da się przemilczeć, a przypadki takich faili powinny być analizowane przez wszystkich odważnych twórców, którym wpadnie do głowy idea zrobienia u nas sensacyjnego science fiction z budżetem dwóch odcinków Pamiętników z wakacji.
Plakat filmu „Arche. Czyste zło” (2002, reż. Grzegorz Auguścik)
Kino niezależne, które powinno chronić nas przed zalewem ponurych dramatów, telenowel i komedii romantycznych, dawać nam to, czego nie zobaczymy w normalnym kinie, w dobie Internetu i coraz tańszego, cyfrowego sprzętu filmowego, jakościowo staje się bardzo spolaryzowane i nieprzewidywalne. Takie są jednak reguły współczesności. I dobrze. Jeśli nawet na kilkadziesiąt dennych, amatorskich produkcji powstanie jedna, która zwróci uwagę – nie ma żadnego problemu.
Jedną taką nakręcono w 2003 roku. Anabioza Macieja Majchrzaka (syna aktora Krzysztofa, obeznanego z gatunkiem SF) jest w zasadzie trwającą niecałe sześć minut eksperymentalną etiudą operatorską. Czuć w niej jeszcze chwilami zawahania przy prowadzeniu kamery, normalne dla młodego studenta, jednak wykreowany dystopijny świat wciąga na tyle, że kompletnie to ignorujemy. Wg strony Film Polski: „W świecie przyszłości wykorzystywanie słabszych stało się prawem. Wszelkie kontakty z „niższą” rasą są surowo zabronione. Ujawnienie prawdziwych uczuć może kosztować życie. Jedyną szansą na przetrwanie jest zapadnięcie w „anabiotyczny” sen w oczekiwaniu na lepsze czasy.” Na początku filmu widzimy wysokiego, bladego eleganta (Ksawery Szlenkier) przemierzającego nocą wąskie, pofabryczne uliczki. Mija łachmaniarzy zgromadzonych przy płonących kubłach na śmieci i zauważa chłopczycę (Beata Będzimierowska), która od tego momentu staje się jego obsesją. Kiedy jest aresztowana, bohater stara się ją odnaleźć, jednak gdy ta trafia do izolatki, chłopak nie może już nic poradzić, może tylko położyć dłoń na jej dłoni, przez lustro weneckie.
Aktorzy w filmie w ogóle się nie odzywają, mimo to zdaje się, że słyszymy wszystkie ich myśli, nawet epizodystów, wyrażane jednym, wymownym spojrzeniem. Kontrastowe, zgniłozielone zdjęcia przywodzą na myśl najlepsze filmy gatunku. I rzeczywiście dr hab. Katarzyna Mąka-Malatyńska w swojej analizie przyrównuje klimat filmu Majchrzaka do dzieł Szulkina, pisząc: „Majchrzak zachowuje w swym filmowym opowiadaniu całkowitą powagę, zmierza w stronę poetyckiej metafory. W miejsce charakterystycznej dla Szulkina groteski pojawia się smutek, nostalgia, liryzm, widoczne szczególnie w ostatniej scenie filmu. Świat wykreowany przez autora jest bowiem przerażająco piękny i smutny.” I wielka szkoda, że tak często utalentowani filmowcy sięgają po SF jedynie w studenckich latach, tak jakby wszystko, co trzeba, zostało już przez nich powiedziane. Nie do końca w to wierzę.
Kadr z filmu „Avalon” (2001, reż. Mamoru Oshii)
POLSKIE ANIME
Reżyser Mamoru Oshii, po genialnej animacji Ghost In The Shell, wpadł na pomysł, żeby kolejny film zrobić trochę inaczej. Avalon to film aktorski, z dużą ilością efektów specjalnych, ale dalej jakby mieszczący się w stylistyce anime. Nie jest to bynajmniej, jak twierdzą niektórzy, film japoński. Przynajmniej nie tylko. Bowiem poza reżyserem i scenarzystą w ekipie było jeszcze tylko paru Japończyków, resztę pionów zajęli Polacy. A więc: autor zdjęć Grzegorz Kędzierski (Ogniem i mieczem), scenografia Barbara Nowak (Tato, Jajo), kostiumy Magdalena Tesławska (Potop, Quo Vadis, Stara Baśń), etc. Zdjęcia miały miejsce w Polsce (dokładnie: Wrocław, Twierdza Modlin, Nowa Huta, Warszawa), język bohaterów też nasz. Jedynie muzyka autorstwa mistrza Kenji Kawai, ale i tutaj wykonanie Warszawskiej Filharmonii Narodowej, aranżacja i dyrygentura również nadwiślańska. Ale skąd idea, żeby odnoszący sukcesy azjatycki reżyser kręcił film w Europie, a do tego u nas?
Akcja filmu toczy się w bliżej nieokreślonej przyszłości w cyberpunkowym, dystopijnym świecie. Avalon jest wirtualną grą wojenną, dzięki której gracze mogą zarobić na utrzymanie i wyrwać się z szarej rzeczywistości. Ash (Małgorzata Foremniak) chce być najlepsza, bez trudu dociera na coraz wyższe poziomy, nie obawiając się grożącej jej śmierci mózgowej i zasilenia szeregów przegranych warzyw. Któregoś dnia Ash dowiaduje się, że jej dawny kochanek i kapitan drużyny, Murphy (Jerzy Gudejko), nie powrócił z próby sforsowania tajnego poziomu o nazwie Special A. Bohaterka, aby odkryć prawdę, musi zmierzyć się z istotą zwaną Duchem.
https://www.youtube.com/watch?v=7ZsOA6Uvarw
Avalon to film, którego nie powinien zignorować żaden fan sci-fi, choć trzeba przyznać, że pierwsze podejście dla polskiego widza może być dość toporne. Skutecznie zrażeni wieloletnimi popisami dennego aktorstwa i słabymi dialogami, z reguły odrzucamy wszystko, gdzie wkrada się sztuczność. Przy tej produkcji jednak właśnie takie było zamierzenie reżysera. Nasz kraj i język wydały się Mamoru Oshii’emu na tyle egzotyczne i niezrozumiałe, że uznał je za idealne do wzmożenia uczucia alienacji bohaterów i nienaturalności wirtualnego świata. Stąd Avalon został o wiele cieplej przyjęty za granicą – przykładowo znany amerykański krytyk, James Hoberman, w swojej książce pt. Film After Film (Or, What Became of 21st Century Cinema?) (wyd. Versus New York, 2012), uznał film Japończyka za jeden z 21 najważniejszych filmów pierwszej dekady XXI wieku. Tymczasem w Polsce kilka lat temu, na portalu FilmWeb, Avalon znalazł się w pierwszej dziesiątce najgorszych polskich filmów, plasując się obok takich produkcji jak: Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja, Gulczas, a jak myślisz?, Wiedźmin, czy RH+. Dlatego część fanów tego filmu zaleca włączenie angielskich napisów, kompletne zignorowanie polskiej fonii i potraktowanie dzieła jak obcojęzycznego.
Ogromną zaletą Avalonu są jego sepiowe, oniryczne zdjęcia, za które zresztą Grzegorz Kędzierski został nagrodzony na MFF Fantastycznych i Grozy w Sitge oraz w Durban. Sposób przedstawienia starych sunących po szynach tramwajów, wrocławskich kamienic, a także rozmytego, spowolnionego (zlagowanego) post-apokaliptycznego świata gry odciska na widzu głębokie piętno. Wrażenie robi również, jak zwykle zresztą, muzyka Kawaia, która sprawia, że oglądając zanurzamy się w tę audiowizualną, metafizyczną kreację Oshii’ego, podobnie jak przy Ghost In The Shell. Efekty specjalne, które nie spodobały się chyba głównie osobom oglądającym film z kiepskich źródeł online, były, jak na tamte lata, bardzo widowiskowe. Dość powiedzieć, że w Avalonie użyto rewolucyjnego wówczas systemu dźwięku przestrzennego Dolby Digital Surround EX, który wcześniej został wykorzystany tylko przy filmie Gwiezdne Wojny – Mroczne Widmo George’a Lucasa.
Scenariusz, napisany przez Kazunori Itō, jest w zasadzie pretekstem dla reżysera do snucia swojej filozoficznej wizji. W miarę rozwoju akcji, razem z bohaterką zaczynamy się zastanawiać, czy świat, w którym żyje się na co dzień również nie jest jakąś formą iluzji. Bo może nie ma czegoś takiego jak prawdziwa rzeczywistość? Co, gdy pod każdą kolejną warstwą sztuczności znajdujemy następną sztuczność?
Mamoru Oshii kilka razy powtarzał, że obawia się tego, jak film zostanie odebrany w Polsce. Nie ma zresztą co się dziwić, bo Avalon od początku był przeznaczony dla widza japońskiego, dla którego Wschodnia Europa mogłaby być równie dobrze kolonią na Marsie. Z perspektywy czasu myślę, że ta eksperymentalna produkcja nie może się mierzyć z przełomowym Ghost In The Shell. Jako zaś wysokobudżetowe dzieło SF (dla nas 8 milionów dolarów to dalej kosmos), udane, czy nieudane, ale zrealizowane przez Polaków, powinno być interesującym przedmiotem do analizy na przyszłość, kiedy ponownie zdecydujemy się na wkroczenie w konwencję filmowego cyberpunku.
Kadr z filmu „Katedra” (2002, reż. Tomek Bagiński)
EXEGI MONUMENTUM
Poprzednio wspomniane dzieła SF można by w skrócie podsumować jako „czarną dziurę okołofantastycznego kiczu”. Nawet wśród tych lepszych produkcji (Superwizja, Avalon) dałoby się znaleźć wiele niedoskonałości. Nie jest jednak tak, że wszystkie nasze próby zrealizowania filmów sci-fi (z lat 90. i pierwszych lat XXI wieku) zasłużyły na miano badziewnych i nieudanych. Najlepszym przykładem niech będą nasze komputerowe filmy animowane, bowiem to właśnie one, na początku nowego wieku, zaczynały cieszyć się coraz większym uznaniem. Wśród wielu grafików i animatorów najbardziej wyróżnili się wówczas dwaj młodzi twórcy, których kariera rozpoczęła się w popularnym dziś studiu Platige Image. Byli to oczywiście Tomasz Bagiński i Grzegorz Jonkajtys (o jego twórczości opowiem w 6-tej części cyklu).
Tomka Bagińskiego nie trzeba raczej nikomu przedstawiać. Rysownik, animator, reżyser. Białostoczanin, niedoszły student ASP oraz filmowiec samouk. Rzucił studia architektoniczne, bo stwierdził, że woli robić filmy. Na ostatniej edycji Festiwalu Pyrkon obejrzałem jego Katedrę chyba po raz setny (choć pierwszy raz na srebrnym ekranie) i muszę przyznać, że dalej zapiera mi dech w piersi. Nie każdy chyba jednak zdaje sobie sprawę, że Katedra nie była pierwszą animacją Bagińskiego.
Wcześniej stworzył on krótki, bo tylko trzyminutowy, Deszcz (1997), który stał się dla niego przepustką do Platiga. Nie jest to animacja tak dobra, jak jego późniejsze, grafika mocno się zestarzała i kojarzy się dziś z pokazówkami z dawnych gier cRPG (co nie jest wcale niczym złym), mimo to czuć tlący się potencjał przyszłego reżysera. Fabułę, a w zasadzie fabułkę, można streścić w jednym zdaniu: „Po tym, jak Ziemia zostaje wyniszczona przez globalne ocieplenie, mężczyzna ucieka do wirtualnej rzeczywistości, by poczuć deszcz.” Prostota i zarazem głębia tej animacji naprawdę powalała. Dziś już może niekoniecznie, bo wszyscy oglądaliśmy trylogię Matrixa i masę innych rzeczy. Pamiętajmy jednak, że Deszcz powstał dwa lata przed arcydziełem Wachowskich.
Do zrobienia kolejnego filmu zainspirowała Tomka twórczość Jacka Dukaja.
Tomek Bagiński:
Okazało się, że jest prawie moim rówieśnikiem, bo był dwa lata starszy ode mnie i jakoś w okolicach 97/8 roku, jak szukałem pomysłu do nowej animacji, pomyślałem: „Co mi szkodzi napisać do swojego ulubionego pisarza?” Zawsze miałem wrażenie, że Jacek Dukaj pisze tak, jak ja chciałbym pisać, ale nie umiem. No to zamiast spędzać dwadzieścia lat na nauce pisania może napiszę do kogoś, kto już pisze w taki sposób. Napisałem, zaprzyjaźniliśmy się, od słowa do słowa jakoś przeszliśmy do współpracy i ta współpraca i przyjaźń trwa do dziś.
Tutaj warto zaznaczyć, że Tomek Bagiński jest autorem wszystkich okładek książek Jacka Dukaja, a od niedawna obaj współpracują przy krótkometrażowych filmach sci-fi z serii Allegro Legendy Polskie (więcej w 6-tej części cyklu). Katedra oparta więc została o opowiadanie Dukaja o tym samym tytule, siedmiominutowy film zaczerpnął z niego jednak główną ideę i ostatnią scenę. Prace nad animacją zajęły Bagińskiemu około trzech lat, był to projekt praktycznie jednoosobowy, zrobiony dzięki ogromnej determinacji. I za śmieszne pieniądze.
Tomek Bagiński:
Formalny budżet Katedry zamknął się pewnie w tysiącu dolarów. Ale coś musiałem jeść, firma mi załatwiła jakieś wejścia przy okazji innych projektów, korzystałem ze sprzętu za darmo itd. Pytanie, na ile można mówić, że to jest film, który ma taki budżet, a na ile można by go wycenić, gdyby był robiony w zwykłych warunkach. Kiedyś nawet zrobiłem sobie dla sportu normalne „wybudżetowanie” Katedry, która praktycznie nic nie kosztowała, i wyszły mi jakieś potworne sumy rzędu 200 tys dolarów.
Jeśli ktoś z czytających do tej pory nie widział animacji Bagińskiego, zalecałbym to zrobić (choćby na YouTube) przed dalszą lekturą tekstu, bo zamierzam wyspoilerować jej treść.
Katedra, utrzymana w onirycznej konwencji, przedstawia historię człowieka, który przybywa do tajemniczej świątyni wybudowanej na nienazwanej planetoidzie. Bohater przemierza główną nawę, mijając po drodze twarze ludzi wmurowanych w kolumnady. Gdy dochodzi do krawędzi świata, na kraniec niedokończonej budowli, oślepiony blaskiem pobliskiej gwiazdy, zostaje rozsadzony na strzępy i przemieniony w jeden z filarów katedry.
Za ten film Tomek Bagiński zdobył wiele nagród w Polsce i na świecie, otrzymał również nominację do Oscara w kategorii krótki film animowany (którego nie zdobył, jak się czasem błędnie uważa, przegrawszy z gorszym The Chubbchubbs!), co w głównej mierze wpłynęło na wzrost zainteresowania jego twórczością. Polskiemu animatorowi – który chyba sam do końca nie zdawał sobie z tego sprawy – udało się tym samym wyżłobić nieco tę skamielinę, którą nazywamy polskim kinem SF i udowodnić, że nie tylko da się zrobić wartościowy film za grosze, ale że warto również działać międzynarodowo i brać na warsztat dzieła naszych rodzimych pisarzy fantastyki naukowej. Jak sam stwierdził w rozmowie: Mam nadzieję być jednym z tych ludzi, którzy ten wyłom w ścianie zrobią i tłukę głową w ścianę od dziesięciu lat, żeby coś się zaczęło dziać. Moim zdaniem jednak ten wyłom już powstał przy Katedrze i następne prace Bagińskiego (a zwłaszcza te z ostatniego roku) tylko to potwierdzają. I, owszem, znajdzie się masa przeciwników uważających, że Tomek obecnie robi komerchę. Ale zwróćmy uwagę, że tak jak Wiedźmin Marka Brodzkiego skutecznie zamroził dalsze marzenia naszych fanów i filmowców o wielkim polskim kinie fantastycznym, tak kolejne projekty Tomka stopniowo dodają nam skrzydeł i inspirują dziesiątki młodych twórców nowego pokolenia, którzy albo już teraz kręcą swoje niezależne filmy SF, albo właśnie kończą ogólniaki, rzucają prawo, medycynę i idą na filmówki, by uczyć się z Internetu obsługi programów graficznych. Może dzisiaj jest jeszcze na to za wcześnie, ale sądzę, górnolotnie cytując poetę, że Tomek Bagiński „wybudował pomnik”, który może i nie jest ze spiżu, którego może nie będzie się podziwiać w galeriach sztuki, ale który z pewnością jest (i będzie) pierwszym spadającym klockiem domina, pionierskim żywokrystalicznym filarem naszej współczesnej katedry. Katedry kina fantastycznego.
W dwóch ostatnich częściach cyklu (6. Dzisiejsze polskie kino SF – narodziny niezależnych produkcji i 7. Następne dziesięć lat polskiego kina SF – dlaczego się go boimy i dlaczego jawi się przed nami gwiaździsta przyszłość) przedstawię najciekawsze przykłady naszych filmów sci-fi, z blisko stu wyprodukowanych w ostatniej dekadzie, oraz skupię się na przewidywaniach przyszłości tego gatunku w Polsce. W dyskusji wezmą także udział twórcy, z którymi miałem zaszczyt niedawno rozmawiać: Tomek Bagiński, Piotr Szulkin, Kacper Sawicki (założyciel firmy Papaya Films oraz producent filmu SF Embers) oraz Piotr Dylewski, absolwent reżyserii w Katowicach, autor krótkometrażowego Konstruktora (2016).
Lista polskich filmów SF z lat 1990-2005:
- Piggate (1990, reż. Krzysztof Magowski)
- Superwizja (1990, reż. Robert Gliński)
- Czarne słońca (1992, reż. Jerzy Zalewski)
- Enak (1992, reż. Sławomir Idziak)
- Łowca. Ostatnie starcie (1993, reż. Jerzy Łukaszewicz)
- Wow!, serial (1993, reż. Jerzy Łukaszewicz)
- Maszyna zmian, serial (1995, reż. Andrzej Maleszka)
- Maszyna zmian. Nowe przygody, serial (1996, reż. Andrzej Maleszka)
- Tajemnica Sagali, serial (1996, reż. Jerzy Łukaszewicz)
- Deszcz (1997, reż. Tomek Bagiński)
- Gwiezdny pirat, serial (1998, reż. Jerzy Łukaszewicz)
- Operacja „Koza” (1999, reż. Konrad Szołajski)
- 6 dni strusia (2000, reż. Jarosław Żamojda)
- Słoneczna włócznia, serial (2000, reż. Jerzy Łukaszewicz)
- Avalon (2001, reż. Mamoru Oshii)
- Mantis (2001, reż. Grzegorz Jonkajtys)
- Oko Boga (2001, reż. Piotr Krzywiec)
- Czyste zło (2002, reż. Grzegorz Auguścik)
- Katedra (2002, reż. Tomasz Bagiński)
- Tytus, Romek i A’Tomek wśród złodziei marzeń (2002, reż. Leszek Gałysz)
- Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja (2002, reż. Jerzy Gruza)
- Anabioza (2003, reż. Maciej Majchrzak)
- Siła komiczna, teatr tv (2003, reż. Janusz Majewski)
- Stacja Śródwszechświat (2003, reż. Tomasz Tyran)
- Space rangers (2004, reż. Paweł Galiński, Tomasz Gajewski)