search
REKLAMA
Artykuł

13. Letnia Akademia Filmowa w Zwierzyńcu

Jakub Koisz

18 sierpnia 2012

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Między 3. a 12. sierpnia w roztoczańskim Zwierzyńcu kolejny raz poczuć się można było jak w surrealnej strefie, w której pojawiają się przeróżne cuda i dziwy. To już trzynasta edycja Letniej Akademii Filmowej, a niedowierzanie ciągle to samo – jak udało się stworzyć jeden z najlepszych festiwali filmowych w Polsce w małym miasteczku, będącym raczej daleko od krajowych tras turystycznych? Zwierzyniec postawił właśnie na ową szeroko rozumianą dziwność i ujmujące zrzucenie rękawic podczas walki z innymi, pozornie większymi festiwalami w kraju. I wygrał.

Po krótkich, bo co chwilę przerywanych zakrętem czy krzyżówką, miejskich ulicach wędrują goście z całego kraju, jak nie z całej Europy. Turyści są wszędzie, przysiadłem pod jednym ze sklepików, aby przez chwilę wsłuchać się w ich głosy i akcenty. Zgadza się, istny Babel. Lokalny wesoły pijaczek z gitarą nie martwi się tym – zaczepia przechodniów, flirtuje z jakąś Francuzką, pokazuje, którędy do kina Jowita, którędy do Salta, Dzięcioła czy Skarbu. Oczywiście są to domy kultury i świetlice, które pełnia rolę sal projekcyjnych na czas festiwalu, ale mimo że w Zwierzyńcu wszędzie jest blisko, jak to na imprezach tego typu – trzeba sobie radzić z napiętym harmonogramem i nauczyć się oglądać filmy z doskoku. 

Pierwszy dzień festiwalu miał za zadanie zapoznać gości z tematami przewodnimi tegorocznej edycji. Festiwal skupia się między innymi na twórczości słynnej Marguerite Duras, maglowanym już na wcześniejszych retrospektywach Pupim Avatim, a także na kinie braci Paola i Vittoria Tavianich, którzy zdobyli w tym roku Złotego Niedźwiedzia za „Cezar musi umrzeć”. Reżyserski tandem berlińskich zwycięzców odwiedził Zwierzyniec, przywożąc ze sobą kilka tych obrazów, które należałoby poznać, aby mówić o cechach ich twórczości. Bracia najważniejsze dzieła stworzyli w latach 60. i 70. Pech chciał, że wówczas pozostawali nieco w cieniu swoich sławniejszych kolegów – Antonioniego, Felliniego czy Viscontiego. Należy jednak pamiętać, że był to najlepszy okres dla włoskiego kina, mocowali się więc z gigantami. Równie oryginalnie wypada segment zatytułowany „Rejs na Karaiby”, wspomniana „dziwność” dla osób szukających w kinie nowych, egzotycznych jakości. Reszta bardziej konwencjonalna: kino białoruskie, włoskie, kultowe amerykańskie dzieła oraz „filmy zaangażowane genderowo”, czyli Homokino. Otwarcie minęło na podziękowaniach i wystąpieniach akademików oraz organizatorów.

Drugiego dnia dotarłem na festiwal dopiero wieczorem, od razu na koncert bałkańskiej grupy Tsigunz Fanfara Avantura, sprawnie przenoszącą do rzeczywistości żywcem wyjętej z „Undergroundu” Kusturicy. W niedzielę również nie mogłem pozwolić sobie na seanse od świtu do zmierzchu, ale udało mi się zajrzeć na panel poświęcony Marguerite Duras i jeszcze raz obejrzeć dramat „Hiroszima moja miłość”, akurat wyświetlany w przededniu 67. rocznicy zrzucenia bomby na Japonię. Jeśli jeszcze nie widzieliście tego poruszającego dzieła Nowej Fali, opowiadającego o trudnej miłosnej relacji pewnej skaleczonej traumą wojenną dwójki, polecam nadrobić zaległości. Zresztą, tegoroczny LAF był na wskroś newwave’owy, starał się na szczęście ukazać nową twarz tego nurtu sztuki, a nawet skonfrontować francuską i czechosłowacką Nową Falę. Zobaczyłem więc „Słońce w sieci”  Stefana Uhera – przez wielu historyków kina bywa uważane za jeden z najważniejszych środkowoeuropejskich filmów lat 60. Nie brakuje głosów, że to właśnie dzięki niemu kino czechosłowackie zerwało z dotychczasową tradycją i otworzyło się na nowy typ bohatera, młodej postaci o twardych poglądach odróżniających ją od pokolenia rodziców.

Następnie dni to kolejne odkrycia filmowe, między innymi  irańskie „Rozstanie”, laureat Oscara 2012 za najlepszy pełnometrażowy film nieanglojęzyczny. Film Asghara Farhadiego porusza ważne tematy, takie jak odpowiedzialność, wstyd i tajemnice, które w pewnych kręgach kulturowych są regułą, a nie wyjątkiem i jeśli już mam przypiąć gatunkową etykietkę, bliżej tej opowieści do thrillera niż dramatu.

Jeśli ktoś miał zamiar spędzić w Zwierzyńcu czas mniej „alternatywnie”, a bardziej popkulturowo, nie mógł ominąć filmów z działu zatytułowanego Anima Agitka, czyli seansów animowanych filmów propagandowych. Tytuły, takie jak: „Komandos Duffy”, „Donald wstępuje do wojska” czy „Marynarz Popeye – szpinak dla Wielkiej Brytanii” dowodzą, że herosi naszego dzieciństwa byli bardziej zaangażowani społecznie i politycznie, niż nam się wydaje. W kratkę chodziłem na dokumenty z Planet Doc Review, bo w Zwierzyńcu wybrano najważniejsze dzieła, które można było już zobaczyć na innych festiwalach.

Inaczej ogląda się kultowe filmy amerykańskie (tutaj nazwane: „kultowe amerykańskie, u nas nieznane”) w większym gronie niż na ekranie monitora; jest coś onirycznego w seansie „Dziwolągów” Teda Browninga, kiedy ogląda się ich w przyciemnionej sali. Towarzyszyła mi groza i niepewność porównywalne z pierwszym seansem „Człowieka Słonia” Lyncha. Podobnie sprawa miała się z „Domem na Przeklętym Wzgórzu”, horrorem z lat 50., wcześniej już mi znanym, teraz przeżywanym zupełnie na nowo.

 

Nie napisałem tego tekstu, aby streścić cały festiwal – nie da się. LAF w Zwierzyńcu to event specyficzny, aktywizujący lokalnych mieszkańców (owszem, pochodzę z Roztocza) do uczestniczenia w kulturze, która zaspokaja potrzeby widza zmęczonego mainstreamem.  Miłość do tego festiwalu nie wynika jednak z tego, że narodził się w mojej małej ojczyźnie – to po prostu parada świetnych i wartych obejrzenia filmów. Za rok moja noga znowu postanie w Zwierzyńcu, przysięgam. I radzę Ci, Filmomaniaku, bądź tam również.

Strona oficjalna festiwalu: www.laf.net.pl

REKLAMA